Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Dotarli do otwartego morza albo do wielkiego jeziora w lodzie. Smuga słonecznego światła, która przebiła się przez warstwę chmur, zabarwiła wodę na niebiesko. W lazurowym morzu pływało kilka niskich gór lodowych różnej wielkości. Marynarze przysłonili oczy, chroniąc je przed jaskrawym światłem odbitym od lodu, śniegu i wody.

Sześciu wioślarzy wzniosło spontaniczny okrzyk radości.

– Jeszcze nie, panowie – powiedział porucznik Little, który stanął na dziobie i oglądał okolicę przez swą mosiężną lunetę. – Nie wiemy jeszcze, czy to ciągnie się dalej… czy z tego jeziora jest jakaś inna droga prócz tej, którą tu przypłynęliśmy. Sprawdźmy to, zanim wrócimy.

– Och, na pewno się ciągnie! – krzyknął wioślarz o nazwisku Berry. – Czuję to w kościach. Dopłyniemy tędy do samego ujścia rzeki. Wrócimy po resztę, rozwiniemy żagle i będziemy tam jutro przed kolacją.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz, Alex – odparł porucznik Little. – Ale najpierw musimy poświęcić trochę czasu i wysiłku, żeby to sprawdzić. Chciałbym przywieźć naszym towarzyszom naprawdę dobre wieści.

Pan Reid, lodomistrz, wskazał na przesmyk, z którego właśnie wypłynęli.

– Tutaj jest pełno szczelin. Możemy potem nie trafić do właściwej, jeśli jej teraz nie oznaczymy. Podpłyńmy tam. Panie Peglar, może wziąłby pan zapasową pikę i wbił ją w śnieg przy brzegu. Wtedy na pewno tu trafimy.

– Tak jest – odparł Peglar.

Oznaczywszy właściwy przesmyk, wypłynęli ponownie na otwartą wodę. W odległości niecałych stu jardów od wejścia do kanału na falach unosiła się olbrzymia góra lodowa.

– Moglibyśmy rozbić na niej obóz i jeszcze mielibyśmy mnóstwo miejsca – powiedział Henry Sait, jeden z marynarzy Terroru siedzących przy wiosłach.

– Nie chcemy rozbijać obozu – odrzekł porucznik Little. – Mamy już dość rozbijania obozów na całe życie. Chcemy płynąć do domu.

Marynarze odpowiedzieli mu chóralnym okrzykiem aprobaty i naparli mocniej na wiosła. Peglar zaintonował szantę, a wioślarze wnet się do niego przyłączyli, po raz pierwszy od wielu miesięcy śpiewając prawdziwą marynarską pieśń.

***

Zajęło im to trzy godziny – godzinę ponad czas, w którym powinni byli wrócić do pozostałych – ale musieli mieć pewność.

„Otwarta” woda była iluzją; jezioro w lodzie miało półtorej mili długości i dwie trzecie mili szerokości. Wzdłuż brzegów otwierały się dziesiątki szczelin i przesmyków wiodących na południe, wszystkie jednak były w rzeczywistości tylko krótkimi zatoczkami.

Dotarłszy do południowo-wschodniego brzegu jeziora, przycumowali łódź do lodowej półki, a potem wyciosali w grubej na sześć stóp warstwie lodu schody, jakby była to keja. Wszyscy marynarze wspięli się na powierzchnię lodu i spojrzeli w stronę, w której mieli nadzieję ujrzeć kolejne pasmo otwartej wody.

Płaska biała równina. Śnieg, lód i seraki. Niebo znów zasnuwało się chmurami, nad lodem sunęła mgła. Zaczął padać śnieg.

Kiedy już porucznik Little rozejrzał się we wszystkich kierunkach, usadzili najmniejszego uczestnika wyprawy, Berry’ego, na ramionach największego, trzydziestosześcioletniego Billy’ego Wentzalla, i wręczyli mu lunetę. Berry obserwował horyzont, mówiąc Wentzallowi, kiedy ma się obrócić.

– Ani jednego pingwina – oświadczył w końcu. Był to stary żart, odnoszący się do podróży komandora Croziera na drugi biegun. Nikt się nie roześmiał.

– Widzisz gdzieś ciemniejsze niebo? – spytał porucznik Little. – Takie jak nad otwartą wodą? Albo czubek jakiejś dużej góry lodowej?

– Nie, panie poruczniku. Widzę tylko chmury. Little skinął głową.

– Wracajmy, chłopcy. Harry, zejdź pierwszy do łodzi i przytrzymaj ją, dobrze?

Żaden z nich nie odezwał się ani słowem podczas półtoragodzinnej drogi powrotnej przez jezioro. Słońce zniknęło, a nad wodą pojawiła się mgła, wkrótce jednak zobaczyli ogromną górę lodową, co upewniło ich, że płyną we właściwym kierunku.

– Jesteśmy już prawie przy przesmyku! – zawołał Little z dziobu. Chwilami mgła była tak gęsta, że Peglar z trudem dostrzegał sylwetkę porucznika. – Panie Peglar, trochę na lewo, proszę.

– Tak jest.

Wioślarze nawet nie podnosili głów, pogrążeni w niewesołych rozmyślaniach. Znów padał na nich śnieg, tym razem jednak z północnego zachodu. Teraz przynajmniej zwróceni byli do niego plecami.

Kiedy mgła podniosła się na chwilę, od brzegu dzieliło ich nie więcej niż sto stóp.

– Widzę tyczkę – oświadczył pan Reid beznamiętnym tonem. – Trochę na prawo, Harry. Nieźle ci poszło.

– Coś jest nie tak – powiedział nagle Peglar.

– Co masz na myśli? – zdziwił się porucznik. Kilku marynarzy podniosło w końcu głowy i spojrzało pytająco na Peglara. Siedzieli zwróceni tyłem do dziobu, nie widzieli więc, co dzieje się przed łódką.

– Widzi pan ten serak albo wielką bryłę lodu obok tyczki, którą zostawiłem przy przesmyku? – spytał Harry.

– Owszem – odparł porucznik Little. – I co z tego?

– Nie było go tam, kiedy stąd wypływaliśmy.

– Do tyłu! – rozkazał Little, zupełnie niepotrzebnie, gdyż marynarze już zaczęli wiosłować w drugą stronę, jednak rozpędzona ciężka łódź wciąż sunęła do brzegu.

Lodowy blok odwrócił się do nich.

48

GOODSIR

Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 18 lipca 1848.

Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:

Czwartek, 18 lipca 1848

Dziewięć dni temu, kiedy nasz komandor wysłał porucznika Little ‘a i ośmiu marynarzy w głąb przesmyku i kazał im wrócić po czterech godzinach, ludzie pozostali na lodzie przespali resztę owych czterech godzin. W ciągu dwóch godzin zapakowaliśmy sanie do łodzi, a potem ułożyliśmy obok nich nieprzemakalny brezent, skórę z renifera i śpiwory, próbując złapać choćby godzinę snu. Był już początek lipca i słońce znów zaczęło chować się około północy za horyzont, przespaliśmy więc – albo próbowaliśmy przespać – tych kilka godzin ciemności. Byliśmy bardzo zmęczeni.

Po upływie czterech godzin pierwszy oficer Des Voeux zbudził wszystkich marynarzy, ale porucznik Little wciąż nie wracał. Komandor pozwolił większości spać dalej.

Dwie godziny później wszyscy byli już na nogach, a ja starałem się pomagać, wykonując rozkazy drugiego oficera Coucha i przygotowując łodzie do drogi. (Oczy wiście jako lekarz zawsze boję się o swoje ręce, choć prawdą jest, że podczas tej wyprawy wielokrotnie były już okaleczone i odmrożone.)

Dopiero po siedmiu godzinach od chwili, gdy porucznik Little, James Reid, Harry Peglar i sześciu marynarzy wyruszyło na zwiad, nasza osiemdziesiątka gotowa była wreszcie do drogi. Ze względu na ruchy lodu i spadek temperatury przesmyk zwęził się nieco podczas tych kilku godzin, więc właściwie ułożenie łodzi na otwartej wodzie nie było wcale łatwe. W końcu ustawiliśmy się w następującej kolejności – najpierw płynęły trzy welboty (pierwszym dowodził komandor Crozier, drugim zaś, w którym znalazłem się i ja, drugi oficer Couch), potem cztery kutry (dowodzone odpowiednio przez pierwszego oficera Roberta Thomasa, bosnmna Johna Lane‘a, bosmanmata Thomasa Johnsona oraz porucznika Hodgsona), na końcu zaś dwie szalupy dowodzone przez bosmanmata Samuela Browna i pierwszego oficera Charlesa Des Voeux.

Zrobiło się zimniej, zaczął też prószyć drobny śnieg, jednocześnie jednak podniosła, się mgła, która przyjęła postać gęstych chmur sunących zaledwie sto jardów nad lodem. Choć dzięki temu znacznie poprawiła się widoczność, wszyscy czuliśmy się dziwnie przytłoczeni, jakbyśmy zostali zamknięci w ogromnej sali balowej o spękanej marmurowej podłodze i suficie pomalowanym szarą farbą.

Gdy ostatnia, dziewiąta łódź opadła na wodę, a załoga usiadła na swoich miejscach, marynarze, którzy po raz pierwszy od niemal dwóch lat znaleźli się na otwartym morzu, próbowali uczcić tę chwilę okrzykiem radości, ale próba ta spełzła na niczym. Niepokój o losy wyprawy porucznika Little’a był zbyt wielki, by ktokolwiek miał ochotę na świętowanie.

143
{"b":"102265","o":1}