Wszyscy wiedzieli, że młody Hodgson został w ten sposób wyróżniony za udział w próbie buntu. W jego zaprzęgu, oprócz prowadzącego Magnusa Mansona, znaleźli się także Aylmore i Hickey, którzy do tej pory pracowali w różnych zespołach. Gdyby ich sanie wpadły do wody, pozostali słyszeliby ich krzyki, nie mogliby im jednak w żaden sposób pomóc.
Około ósmej wieczorem ludzie z zaprzęgu Hodgsona rzeczywiście zaczęli krzyczeć, jednak nie dlatego, że załamał się pod nimi lód. Znaleźli otwartą wodę, ponad milę na południowy wschód od miejsca, gdzie kilka dni wcześniej po raz pierwszy dostrzegł ją porucznik Little.
Pozostałe zespoły wysłały do przodu ludzi z lampami. Marynarze stąpali ostrożnie po lodzie, przekonani, że jest wyjątkowo cienki, choć w rzeczywistości miał ponad stopę grubości i to aż do samej krawędzi przesmyku.
Pas ciemnej wody miał tylko trzydzieści jardów szerokości, ciągnął się jednak na wschód i znikał we mgle.
– Poruczniku Hodgson – rozkazał Crozier – proszę przygotować w pańskim welbocie miejsce dla sześciu ludzi z wiosłami. Proszę wyłożyć na lód zbędny sprzęt i zapasy. Dowodzenie nad welbotem przejmie porucznik Little. Panie Reid, wyruszy pan z porucznikiem. Popłyniecie w dół przesmyku przez dwie godziny, jeśli będzie to możliwe. Nie podnoście żagla, poruczniku. Korzystajcie tylko z wioseł. Po dwóch godzinach – jeśli uda wam się tyle płynąć – zawrócicie i powiecie nam, czy waszym zdaniem warto spuszczać łodzie na wodę. My w tym czasie przepakujemy wszystko i ułożymy sanie w łodziach.
– Tak jest, komandorze. – Little skinął głową i zaczął wydawać rozkazy. Peglar miał wrażenie, że młody Hodgson zaraz się rozpłacze. Z pewnością musiał czuć się okropnie, wiedząc, że nie ma już szans na zrobienie kariery w marynarce wojennej, choć skończył zaledwie dwadzieścia kilka lat. Dobrze mu tak, pomyślał Peglar. Sam od dziesięcioleci służył w marynarce, w której wieszało się ludzi i chłostało ich za samą myśl o buncie, a Harry Peglar nigdy nie uważał tej zasady ani tej kary za niesprawiedliwość.
Crozier podszedł do niego.
– Harry, czujesz się na tyle dobrze, żeby popłynąć z porucznikiem Little’em? Chciałbym, żebyś sterował. Pan Reid i porucznik Little będą siedzieć na dziobie.
– Tak jest, komandorze, czuję się świetnie. – Peglar był zszokowany, że komandor Crozier uznał, iż zachowuje się lub wygląda, jakby był chory. Czyżbym zachowywał się jak symulant? Na samą myśl, że mógłby zachowywać się w ten sposób, zrobiło mu się niedobrze.
– Potrzebuję dobrego sternika i kogoś, kto umie ocenić, czy ten przesmyk wart jest zachodu – wyszeptał Crozier. – I potrzebuję też chociaż jednego człowieka, który umie pływać.
Peglar uśmiechnął się, choć jednocześnie zrobiło mu się przeraźliwie zimno na samą myśl o pływaniu w ciemnej, lodowatej wodzie. Temperatura powietrza dawno już spadła poniżej poziomu zamarzania, a nasycona solą woda z pewnością nie była od niego cieplejsza.
Crozier poklepał Peglara po plecach i przeszedł do kolejnego „ochotnika”. Dowódca przedniego masztu od razu zrozumiał, że Crozier starannie dobiera uczestników wyprawy, zatrzymując jednocześnie przy sobie kilku zaufanych ludzi, takich jak pierwszy oficer Des Voeux, pierwszy oficer Robert Thomas, bosmanmat z Terroru, Tom Johnson, oraz wszystkich żołnierzy.
Po trzydziestu minutach ich łódź była już gotowa do podróży.
Choć ta wyprawa miała trwać zaledwie cztery godzinny, zabierali ze sobą sporo sprzętu. Mieli worek solonej wieprzowiny i sucharów, a także kilka butelek z wodą, na wypadek gdyby się zgubili lub gdyby ich podróż znacznie się wydhiżyla. Każdy z dziewięciu uczestników ekspedycji wyposażony został w kilof lub siekierę. Gdyby na drodze stanął im jakiś blok lodowy lub tafla lodu, mogli spróbować się przez nią przebić. Peglar wiedział, że jeśli natrafią na szeroki i gruby pas lodu, przeniosą łódź do następnego przesmyku z otwartą wodą. Miał nadzieję, że zostało mu jeszcze dość sił, by wziąć udział w przeciąganiu lub przepychaniu ciężkiego welbota.
Komandor Crozier wręczył porucznikowi Little’owi strzelbę i paczkę nabojów. Porucznik ułożył je na dziobie.
Peglar wiedział, że w łodzi znajduje się także duży namiot i trzy trzyosobowe śpiwory, miał jednak nadzieję, że nie utkną w lodzie i nie będą ich potrzebować.
Gdy ułożono już cały sprzęt i zapasy, marynarze weszli w końcu do łodzi i usadowili się na swoich miejscach. Minionej zimy Crozier i pozostali oficerowie zastanawiali się, czy pan Honey – i pan Weekes, który kilka tygodni później zginął podczas marcowego ataku potwora na Erebus – nie powinien podwyższyć burt wszystkich łodzi, dzięki czemu byłyby one lepiej przystosowane do żeglugi po morzu. Ostatecznie jednak zdecydowano zostawić nadburcia na dotychczasowej wysokości, co z kolei ułatwiało podróż po rzece. Komandor Crozier kazał też skrócić wszystkie wiosła, by można ich było swobodniej używać w wąskim korycie rzeki.
Sprzęt, który wciąż pozostawał na dnie łodzi, nie pozwalał marynarzom rozsiąść się wygodnie. Wioślarze musieli opierać nogi na pakunkach, trzymali więc kolana na wysokości głowy, co z pewnością nie ułatwiało im pracy. Peglar także nie siedział na ławeczce sternika, lecz na jakiejś grubej, owiniętej sznurem beli – wszyscy jednak jakoś się zmieścili, a na dziobie zostało jeszcze miejsce dla porucznika Little’a i pana Reida, wyposażonych w długie piki.
Wszyscy chcieli jak najszybciej spuścić łódź na wodę. Po kilku chóralnych „hej-ho” i „raz-dwa-trzy” ciężki welbot zsunął się z lodu, dziób zanurzył się na dwie stopy w ciemnej wodzie, wioślarze zaczęli odpychać się od krawędzi lodu, ludzie stojący na lodzie naparli na rufę i wreszcie łódź opadła na wodę – pierwsza jednostka pływająca z Erebusa i Terroru po ponad dwóch latach i dziewięciu miesiącach przerwy.
Wszyscy wznieśli spontaniczny okrzyk radości, po nim zaś tradycyjne potrójne „hip hip hurra”.
Peglar skierował łódź na środek przesmyku i starał sieją tam utrzymać – nie było to łatwe, gdyż przesmyk miał tutaj niewiele ponad dwadzieścia stóp szerokości, a czasem był tak wąski, że ledwie mieściły się w nim wiosła – a gdy znalazł wreszcie chwilę, by się odwrócić i spojrzeć do tyłu, zobaczył już tylko nieprzeniknioną ścianę mgły.
Przez następne dwie godziny Harry Peglar czuł się jak we śnie. Zdarzyło mu się już wcześniej sterować małą łodzią w lodzie – dwa lata temu, kiedy szukali dobrej przystani dla obu okrętów przy wyspie Beechey, ponad tydzień pływali wzdłuż brzegu w łodziach, a Peglar dowodził jedną z nich – było to jednak zupełnie inne doświadczenie. Przesmyk wciąż był bardzo wąski, niekiedy tak wąski, że nie wiosłowali, lecz odpychali się wiosłami od lodowych brzegów. Od czasu do czasu kanał zakręcał w lewo lub prawo, jednak zakręty te nigdy nie były tak ciasne, by łódź nie mogła się w nich zmieścić. Zwały lodu i śniegu ograniczały widoczność po obu stronach, mgła na przemian gęstniała, to znów podnosiła się, by później znów okryć ich szarym całunem. Dźwięki wydawały się jednocześnie przytłumione i wzmocnione, co budziło we wszystkich dziwny niepokój, po jakimś czasie marynarze porozumiewali się więc wyłącznie szeptem.
Kilkakrotnie natknęli się na miejsca, gdzie pływający lód blokował im drogę albo też sam przesmyk był zamarznięty. Marynarze wychodzili wówczas z łodzi i odpychali krę za pomocą pik albo rozbijali lód kilofami. Kilku ludzi zostawało potem na brzegu, by za pomocą lin przeciągać ciężką łódź przez wąski kanał. Później przesmyk znów rozszerzał się na tyle, że marynarze mogli wejść do łodzi i wiosłować.
Przeciskali się tak do przodu niemal przez całe dwie godziny, które dał im komandor Crozier, kiedy zygzakowaty przesmyk znów się zwęził. Burty zgrzytały o brzegi, gdy marynarze odpychali się wiosłami od lodu. Nagle wypłynęli na najszerszy pas otwartej wody, jaki widzieli podczas tej podróży. Jakby chcąc upewnić ich, że najgorsze mają za sobą, mgła podniosła się i ukazała ich oczom setki jardów falującej wody.