Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

W czwartek, 6 lipca, po raz pierwszy od ponad dwóch miesięcy maszerowali przez cały dzień po paku. Większość zapomniała już, jak trudne i męczące jest ciągnięcie sań po lodzie, nawet tutaj, pod osłoną Ziemi Króla Williama i wielkiego przylądka, który właśnie obeszli. Lód wciąż poprzecinany był wysokimi wałami, przez które musieli przeciągać wszystkie dziesięć łodzi i sań. Lód na otwartym morzu nie był tak śliski jak śnieg i lód przybrzeżny. Nie było tu żadnych dolinek, żadnych załamań terenu, a nawet żadnych głazów, za którymi mogliby się schronić przed wiatrem. Co gorsza, nie było tu także strumyków, z których mogliby się napić. Śnieżyca nie ustawała, a wiatr z południowego wschodu przybierał na sile, wiejąc im prosto w twarze, kiedy przeciągali łodzie przez dwie mile lodu dzielące ich od otwartej wody.

Po pierwszym dniu byli tak zmęczeni, że nie rozbijali nawet namiotów, a tylko ułożyli je na lodzie po zawietrznej stronie łodzi i sań i tuląc się do siebie w trzyosobowych śpiworach, przespali kilka godzin w półmroku zastępującym noc podczas lata arktycznego.

Pomimo śnieżycy, wiatru i licznych wałów lodowych stojących na ich drodze, pokonali dwie mile w rekordowym tempie i dotarli na miejsce rankiem 7 lipca, w piątek.

Pas otwartej wody zniknął. Zamknął się. Little wskazał na pasmo cieńszego lodu, grubości zaledwie trzech do ośmiu cali, znaczącego miejsce, gdzie jeszcze kilka dni temu mogliby płynąć łodziami.

Prowadzeni przez lodomistrza Reida szli przez większą część tego dnia po zygzakowatym szlaku cieńszego lodu na południowy wschód, a potem na wschód.

Prócz rozczarowania, zmęczenia i zimna odczuwali teraz również – po raz pierwszy od wielu lat – strach związany ze stąpaniem po cienkim lodzie.

Kilka minut po południu szeregowiec James Dały, który jako jeden z sześciu zwiadowców wysłanych przed kolumnę badał wytrzymałość lodu, nakłuwając go długą piką, wpadł do wody. Jego towarzysze szybko go z niej wyciągnęli, Dały zdążył już jednak posinieć na całym ciele. Doktor Goodsir kazał go natychmiast rozebrać do naga, owinąć w koce, przykryć dwoma kolejnymi kocami i ułożyć pod plandeką okrywającą jeden z kutrów. Dwaj inni marynarze mieli leżeć obok niego w tej przytulnej kryjówce i ogrzewać go własnymi ciałami. Mimo to szeregowiec Dały trząsł się na całym ciele, szczękał zębami i majaczył do samego wieczora.

Lód, który przez dwa lata był równie nieruchomy i solidny jak stały ląd, teraz podnosił się i opadał powolnymi falami, co przyprawiało wszystkich o zawroty głowy, a niektórych również o wymioty. Poddawany działaniu ogromnego ciśnienia lód, nawet ten najgrubszy, trzaskał, jęczał i eksplodował z hukiem, który rozlegał się daleko przed nimi, po bokach, tuż za nimi lub bezpośrednio pod ich stopami. Doktor Goodsir wyjaśniał im kilka miesięcy wcześniej, że jednym z objawów szkorbutu jest nadwrażliwość na dźwięki – huk wystrzału może nawet zabić chorego, mówił wtedy – a teraz większość spośród osiemdziesięciu dziewięciu ludzi ciągnących sanie przez lód doświadczała tego na sobie.

Nawet idiota taki jak Magnus Manson rozumiał, że jeśli którakolwiek z łodzi wpadnie pod lód – lód, który nie utrzymał ciężaru wychudzonego ciała Jamesa Dały – żaden z ludzi idących w zaprzęgu nie będzie miał najmniejszych szans na przeżycie. Wszyscy utoną, nim jeszcze zdążą zamarznąć na śmierć.

Przywykli do marszu w ciasnej kolumnie, marynarze czuli się dość dziwnie, gdy oficerowie kazali im rozproszyć się na jak największej przestrzeni. Czasami w gęstym śniegu poszczególne grupy nie widziały innych zaprzęgów, co wywoływało u ludzi strach i poczucie izolacji. Kiedy po południu wrócili po trzy kutry i dwie szalupy, nie szli po starych śladach i znów bali się, czy cienki lód ich utrzyma.

Niektórzy marynarze denerwowali się, że mogli już minąć zatokę prowadzącą na południe, do ujścia Rzeki Backa. Peglar widział mapy i wiedział dobrze, że od wejścia do zatoki dzieli ich jeszcze co najmniej trzydzieści mil. Przy takim tempie podróży, nawet gdyby znaleźli jedzenie i jakimś cudem wszyscy ozdrowieli, dotarliby do wejścia do zatoki nie wcześniej niż w sierpniu, a do ujścia rzeki we wrześniu.

Perspektywa żeglugi po otwartej wodzie sprawiała, że serce Harry’ego Peglara biło mocniej niż zwykle. Oczywiście, serce Harry’ego i tak biło ostatnio bardzo mocno i nieregularnie. Jego mama zawsze martwiła się jego sercem – jako chłopiec chorował na szkarlatynę i często miewał bóle w piersiach – on zawsze jednak mówił jej, że to bzdura, że jest dowódcą przedniego masztu na najwspanialszych okrętach świata i że człowiek o chorym sercu nigdy nie mógłby pracować na takim stanowisku. Jakoś udało mu się ją przekonać, że jest zdrowy, ale od czasu do czasu Peglar czuł dziwne trzepotanie w piersiach, po nim zaś kilkudniowe odrętwienie i ból lewej ręki, czasem tak dokuczliwe, że musiał wspinać się na szczyt masztu i górne drzewca, korzystając tylko z jednej ręki. Jego ludzie myśleli wtedy, że się popisuje.

Przez ostatnie tygodnie serce trzepotało mu w piersiach wyjątkowo często. Dwa tygodnie temu praktycznie stracił czucie w palcach lewej dłoni, a ból w lewym ramieniu nie ustawał ani na chwilę. Jakby tego było mało, wciąż dokuczało mu rozwolnienie. Peglar zawsze był człowiekiem skromnym, wręcz wstydliwym, i nie umiał, jak pozostali marynarze, załatwiać swych potrzeb na oczach wszystkich, na przykład wystawiając tyłek za burtę statku, lecz czekał z tym aż do zapadnięcia ciemności lub do czasu, gdy mógł udać się do ubikacji.

Lecz podczas tego marszu nie było żadnych ubikacji. Nie było nawet krzaka albo skały, za którą mógłby się schować. Marynarze z zaprzęgu Peglara śmiali się, że ich mat woli chować się przed nimi i ryzykować śmierć w paszczy potwora, którego nazwali Terrorem, niż załatwić się spokojnie w ich obecności.

Jednak to nie dobroduszne docinki marynarzy kłopotały Peglara najbardziej podczas ostatnich tygodni; najgorsze było doganianie zaprzęgu i zajmowanie miejsca w uprzęży. Był tak wyczerpany wewnętrznym krwawieniem, brakiem pożywienia i trzepotaniem serca, że miał coraz większe kłopoty z dopędzeniem oddalających się łodzi.

Dlatego też Harry Peglar był chyba jedynym spośród osiemdziesięciu dziewięciu marynarzy, który cieszył się z opadów śniegu i z gęstej mgły, gdy ta napływała po ustąpieniu śnieżycy.

Mgła sprawiała jednak wszystkim sporo kłopotów. Zaprzęgi wędrujące po zdradzieckim lodzie w tak dużych odległościach od siebie mogły się łatwo zgubić. Nawet powrót po drugą piątkę łodzi sprawił im sporo problemów, gdyż pod wieczór mgła zaczęła gęstnieć. Komandor Crozier zarządził postój, by przedyskutować tę kwestię. Zarządził, że w jednym miejscu nie może stać na lodzie więcej niż piętnastu ludzi, i to nie w pobliżu łodzi. Tego wieczora ciągnęli sanie w najmniejszych zaprzęgach, jakie mogły poradzić sobie z tą wielką masą drewna i sprzętu.

Sanie mogły sprawić im sporo kłopotów natury logistycznej, gdyby w końcu dotarli do obiecanej otwartej wody. Istniało duże prawdopodobieństwo, że przed dotarciem do ujścia Rzeki Backa musieliby ponownie wciągnąć kutry i szalupy na sanie, nie mogli więc zostawić ich po prostu na lodzie. Przed wymarszem, w czwartek, Crozier kazał przećwiczyć zdejmowanie łodzi, składanie ciężkich sań na tyle, na ile można je było złożyć, i układanie ich w łodziach. Trwało to kilka godzin.

Układanie łodzi ponownie na saniach było dla marynarzy prawdziwą próbą sił i cierpliwości. Opuchnięte i zziębnięte palce nie radziły sobie z najprostszymi węzłami. Drobne skaleczenie krwawiło przez kilka godzin. Najmniejsze uderzenie zostawiało na ich ciałach wielkie siniaki.

Teraz wiedzieli już jednak, że mogą to zrobić – złożyć sanie i załadować je do łodzi, a potem rozłożyć ponownie.

Crozier kazał każdemu zespołowi nieść zapaloną lampę z przodu i z tyłu zaprzęgu. Odwołał bezużytecznych żołnierzy badających wytrzymałość lodu za pomocą pik i wyznaczył porucznika Hodgsona na oficera dowodzącego pierwszą spośród pięciu łodzi sunących po lodzie w formacji przypominającej kształtem romb. Ciężki welbot Hodgsona, przewodzący całej piątce, wyładowany został sprzętem o najmniejszej wartości.

141
{"b":"102265","o":1}