Cisza odwróciła głowę i podjęła przerwany marsz, znikając między lodowymi filarami na południowo-wschodnim krańcu kręgu.
Irving odczekał jeszcze kilka minut, wreszcie podniósł się na równe nogi. Był przemarznięty do szpiku kości, tracił już czucie w rękach i nogach, a mimo to wciąż miał potężną, niesłabnącą erekcję. Odzyskawszy w końcu kontrolę nad własnym ciałem, nie ruszył za dziewczyną, lecz do miejsca, w którym przed chwilą klęczała.
Na lodzie była krew. W błękitnym blasku księżyca krwawe plamy wydawały się całkiem czarne. Porucznik Irving ukląkł, ściągnął grubą rękawicę i cienką wełnianą rękawiczkę, dotknął palcem plamy, a potem przyłożył go do ust. Tak, to była krew, ale nie podejrzewał, żeby była ludzka.
Potwór przyniósł jej surowe, świeże mięso. Krew wypływająca z owego mięsa miała charakterystyczny smak, podobny do smaku jego własnej krwi, ale Irving zakładał, że krew świeżo zabitych zwierząt smakuje podobnie. Ale jakich zwierząt? Skąd? Uczestnicy ekspedycji Franklina nie widzieli żadnych lądowych zwierząt od ponad roku.
Krew zamarza w ciągu kilku minut. Potwór zabił jakieś stworzenie zaledwie kilka minut temu, kiedy Irving błądził po lodowym labiryncie, szukając lady Ciszy.
Odsunąwszy się z przestrachem od czarnej plamy – zupełnie jakby odsuwał się od pogańskiego ołtarza, na którym złożono właśnie jakąś niewinną ofiarę – Irving uspokoił najpierw oddech, a potem poruszył skostniałymi nogami, przygotowując się do powrotu na statek.
Nie zamierzał wciskać się ponownie do lodowego tunelu i wchodzić na okręt przez schowek na linę kotwiczną. Planował po prostu ostrzec strażnika o swoim nadejściu, nim jeszcze znajdzie się w zasięgu strzału, a potem wejść na statek po lodowej pochylni i nie odpowiadać na żadne pytania aż do rozmowy z komandorem.
Czy powie o tym wszystkim dowódcy?
Nie miał pojęcia. Nie wiedział nawet, czy potwór z lodu, który wciąż musiał być gdzieś w pobliżu, pozwoli mu wrócić na statek. Nie wiedział, czy wystarczy mu ciepła i energii na tak długi marsz.
Wiedział tylko, że już nigdy nie będzie taki sam.
Irving odwrócił się na południowy wschód i wszedł ponownie w lodowy las.
23
HICKEY
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 18 grudnia 1847.
Hickey postanowił, że wysoki, chudy porucznik – Irving – musi umrzeć i że stanie się to właśnie dziś.
Drobny mat uszczelniacz nie żywił żadnej urazy do naiwnego młodego oficera – Irving po prostu źle wybrał czas i miejsce, kiedy ponad miesiąc temu niespodziewanie pojawił się w ładowni.
Praca i harmonogram wacht do tej pory utrudniały Hickeyowi działanie. Dwukrotnie spotkał się z Irvingiem podczas nocnej wachty, ale wtedy nie było na pokładzie Magnusa Mansona. Hickey planował miejsce i czas zbrodni, ale to Magnus Manson miał dokonać egzekucji – nie dlatego, by Cornelius Hickey bał się zabić człowieka; po raz pierwszy poderżnął człowiekowi gardło, kiedy był jeszcze za młody, by chodzić do burdelu bez opiekuna. Nie, po prostu środki i metoda morderstwa wymagały udziału człowieka, który podczas tej ekspedycji stał się jego uczniem i kochankiem, debilowatego Magnusa Mansona.
Dzisiaj wszystkie okoliczności im sprzyjały. Był piątkowy ranek – choć ranek wyglądał tutaj dokładnie tak samo jak północ – a grupa ponad trzydziestu marynarzy pracowała na lodzie, naprawiając zniszczone w ciągu ostatnich dni kopce na trakcie między Erebusem i Terrorem. Teoretycznie ochraniało ich dziewięciu żołnierzy piechoty morskiej uzbrojonych w muszkiety, w rzeczywistości jednak grupa rozciągnięta była na odcinku niemal mili, a pod komendą każdego z oficerów pracowało nie więcej niż pięciu ludzi. We wschodniej części szlaku służbę pełniło trzech oficerów z Terroru – porucznicy Little, Hodgson i Irving – a ponieważ Hickey pomagał rozdzielać marynarzy na mniejsze grupki, urządził wszystko tak, by wraz z Magnusem pracować przy najdalszych kopcach pod komendą Irvinga.
Żołnierze zwykle byli niewidoczni; teoretycznie mieli ruszyć na pomoc każdemu, kto wszcząłby alarm, w rzeczywistości robili jednak wszystko, by jak najczęściej grzać się przy ogniu płonącym w żelaznym koksiaku, który ustawiono w pobliżu najwyższego wału lodowego, niecałe ćwierć mili od okrętu. Pod komendą porucznika Irvinga pracowali tego ranka także John Bates i Bill Sinclair, ale obaj byli leniwi i starali się trzymać poza zasięgiem wzroku młodego oficera, by zbytnio się nie przemęczać.
Dzień – choć ciemny jak noc – był stosunkowo ciepły i niemal bezwietrzny. Nie było księżyca ani zorzy, ale na bezchmurnym niebie błyszczały gwiazdy i rzucały dość światła, by człowiek, który zszedł z trasy bez lampy lub latarni, widział w ciemnościach drogę powrotną. W obawie przed atakiem potwora z lodu mało kto oddalał się od swojej grupy, choć żeby znaleźć odłamki lodowe odpowiedniej wielkości i kształtu, potrzebne do naprawy uszkodzonych lub rozsypanych kopców, każdy musiał od czasu do czasu wyjść poza światło lampy.
Irving sprawdzał, jak idzie praca przy dwóch kopcach reperowanych przez jego grupę, i często pomagał marynarzom. Hickey czekał tylko na chwilę, gdy Bates i Sinclair znikną za zakrętem lodowego szlaku, a porucznik Irving znajdzie się tylko w towarzystwie jego i Magnusa.
Mat uszczelniacz mógł użyć stu różnych narzędzi ze stali lub żelaza dostępnych na statku – okręt marynarki wojennej był prawdziwą skarbnicą narzędzi zbrodni, w wielu wypadkach bardzo pomysłowych – ale Hickey wolał, by Magnus po prostu zaatakował dandysowatego oficera z zaskoczenia, odciągnął go jakieś dwadzieścia jardów w głąb lodowej gęstwiny, skręcił mu kark, a potem rozerwał ubrania, połamał żebra, kilkoma kopniakami zmasakrował mu tę zadowoloną, różową buźkę, złamał rękę i dwie nogi (albo nogę i dwie ręce) i zostawił trupa na lodzie. Hickey wybrał już nawet miejsce kaźni – obszar z wysokimi serakami i pozbawiony śniegu, w którym odbiłyby się ślady Mansona. Pouczył Magnusa kilkakrotnie, by nie poplamił się krwią oficera, nie zostawił żadnego śladu swej obecności obok jego ciała i, co najważniejsze, by go nie okradał.
Potwór z lodu zabijał już marynarzy na różne sposoby, a gdyby ciało porucznika Irvinga było dostatecznie zmasakrowane, nikt nie podejrzewałby, że kto inny stał za zabójstwem. Porucznik John Irving zamieniłby się w jeszcze jedno owinięte płótnem ciało zamknięte w Kajucie Zmarłych Terroru.
Magnus Manson nie był urodzonym mordercą – był tylko urodzonym idiotą – jednak już wcześniej zabijał ludzi dla swojego pana i gotów był zrobić to po raz kolejny. Cornelius Hickey wątpił, czy Magnus zapyta go kiedykolwiek, dlaczego oficer musiał umrzeć – był to tylko kolejny rozkaz, który miał wykonać. Hickey był więc zaskoczony, kiedy olbrzym odciągnął go na bok i wyszeptał z niepokojem:
– Jego duch nie będzie mnie straszył, prawda, Corneliusie? Hickey poklepał swego wielkiego towarzysza po plecach.
– Oczywiście, że nie, Magnusie. Nie kazałbym robić ci niczego, co naraziłoby cię na wizyty duchów, zgadza się, kochany?
– Jasne, jasne – mruknął Manson, kiwając głową. Potem jednak zmarszczył brwi i zadał kolejne pytanie: – Ale dlaczego jego duch nie będzie mnie straszył, Corneliusie? Przecież nic mi nie zrobił, a ja go zabiję.
Hickey musiał szybko coś wymyślić. Bates i Sinclair oddalali się od nich, zmierzając do miejsca, gdzie grupa marynarzy z Erebusa wznosiła śnieżne ogrodzenie wzdłuż dwudziestojardowego odcinka ścieżki najczęściej i najmocniej smaganego wiatrem. Niejeden już marynarz zabłądził w tym miejscu, komandorzy uznali więc, że śnieżne ogrodzenie pozwoli kurierom łatwiej odnaleźć następne kopce. Irving zamierzał zapewne przydzielić Batesowi i Sinclairowi jakieś zadanie przy budowie tego odcinka, a potem wrócić do Magnusa i Hickeya.