– Evans! – Komandor Francis Rawdon Moira Crozier wydaje komendy od trzydziestu pięciu lat. Może przekrzyczeć południowo-zachodnią wichurę i sztorm w Cieśninie Magellana. Teraz krzyczy najgłośniej, jak potrafi.
– Evans!
W odpowiedzi słyszy tylko wycie wiatru.
Crozier podnosi strzelbę, sprawdza ładunek i strzela w powietrze. Huk wystrzału nawet jemu wydaje się przytłumiony, widzi jednak, jak lampa Hodgsona odwraca się nagle w jego stronę, a w ciemnościach, za którymi kryje się teraz, pojawiają światła trzech kolejnych lamp.
Coś ryczy w odległości niecałych dwudziestu stóp od niego. Może to I być wiatr dmący w lodową szczelinę, Crozier wie jednak, że tak nie jest.
Stawia lampę na lodzie, sięga do kieszeni, ściąga zębami grubą rękawicę i zaciska dłoń okrytą tylko cienką wełnianą rękawiczką na rękojeści pistoletu, a potem podnosi bezużyteczną broń przed siebie.
– Chodź tutaj! – krzyczy Crozier. – Chodź, spróbuj się ze mną, a nie z dzieciakiem, ty owłosiony skurwielu, pierdolony gównojadzie z piekła rodem!
W odpowiedzi słyszy tylko wycie wiatru.
6
GOODSIR
74°43’28” szerokości geograficznej północnej, 90°39’15” długości geograficznej zachodniej. Wyspa Beechey, zima 1845-46.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:
1 stycznia 1846
Dziś rano umarł John Torrington, palacz na HMS Terror. Nomy Rok. Początek piątego miesiąca naszego postoju w lodzie przy wyspie Beechey.
Jego śmierć nie była dla nikogo zaskoczeniem. Od kilku miesięcy oczywiste było, że Torrington miał już zaawansowaną gruźlicę, kiedy zdecydował się wziąć udział w tej ekspedycji. Gdyby objawy choroby pojawiły zaledwie kilka tygodni wcześniej, późnym latem, zostałby odesłany do domu na pokładzie Rattlera albo z dwoma statkami wielorybniczymi, które spotkaliśmy tuż przed wyruszeniem na zachód, przez Zatokę Bajfina i Cieśninę Lancastera aż do arktycznych pustkowi, w których spędzamy teraz zimę. Jak na ironię, lekarz Torringtona powiedział mu, że morska wyprawa wpłynie korzystnie na jego zdrowie.
Główny lekarz okrętowy Peddie i doktor McDonald z Terroru oczywiście leczyli Torringtona, jednak ja sam byłem kilkakrotnie obecny przy stawianiu diagnozy i dowiedziawszy się o śmierci młodego palacza, przeszedłem dziś na Terror w towarzystwie kilku marynarzy z Erebusa.
Kiedy na początku listopada objawy choroby stały się aż nadto widoczne, komandor Crozier zwolnił dwudziestolatka z obowiązków palacza – pył węglowy, którym wypełniona jest zawsze kotłownia, może udusić nawet zdrowego człowieka – i od tego czasu stan Johna Torringtona pogarszał się z dniu na dzień. Mimo to Torrington mógłby zapewne pożyć znacznie dłużej, gdyby nie dodatkowy czynnik, który przyspieszył jego zgon. Doktor Alexander McDonald mówi mi, że Torrington, który w ostatnich tygodniach był już zbyt słaby, by odbywać krótkie przechadzki dla zdrowia po dolnym pokładzie, w dniu Bożego Narodzenia zapadł na zapalenie płuc, co było dlań równoznaczne z wyrokiem śmierci. Kiedy ujrzałem dziś rano ciało zmarłego Johna Torringtona, byłem zszokowany jego chudością, jednak zarówno Peddie, jak i McDonald wyjaśnili mi, iż chory od dwóch miesięcy nie miał apetytu, i choć obaj lekarze starali się odżywiać go głównie zupami i warzywami, wciąż tracił na wadze.
Dziś rano obserwowałem, jak Peddie i McDonald przygotowują ciało – Torrington ubrany został w czystą prążkowaną koszulę, miał równo przycięte włosy i wyczyszczone paznokcie – zgodnie ze zwyczajem obwiązując jego głowę pasem czystego materiału, by usta zmarłego pozostały zamknięte, a potem wiążąc mu podobnymi pasami białej bawełny ręce w łokciach, dłonie, kostki i duże palce u nóg. Robili to, by kończyny trzymały się razem podczas ważenia tego biednego chłopca – 88 funtów! – a poza tym przygotowywali go do pochówku. Nikt nie wspominał nawet o sekcji zwłok, jasne było bowiem, że nieszczęśnika zabiła gruźlica, nie należało się więc obawiać jakiejś zarazy, która mogłaby dosięgnąć innych członków załogi.
Pomogłem moim kolegom po fachu z HMS Terror podnieść ciało Torringtona i umieścić je w trumnie przygotowanej przez cieślę okrętowego Thomasa Honeya oraz przez jego pomocnika, niejakiego Wilsona. Ciało Torringtona nie uległo jeszcze stężeniu pośmiertnemu. Cieśle zostawili warstwę wiórów na dnie trumny, starannie wystruganej i zbitej z okrętowego mahoniu, układając grubszą stertę strużyn pod głową zmarłego. Ponieważ jego ciało nie wydzielało jeszcze przykrych zapachów, powietrze wypełniał aromat drewna.
3 stycznia 1846
Wciąż myślę o pogrzebie Johna Torringtona.
Uczestniczyła w nim tylko niewielka grupka ludzi z Erebusa, wśród nich ja, sir John, komandor porucznik Fitzjames i kilku innych oficerów. Razem przeszliśmy na piechotę na drugi statek, a stamtąd dodatkowe dwieście jardów do brzegu wyspy Beechey.
Nie umiem sobie wyobrazić zimy gorszej od tej, która zatrzymała nas tutaj, u wybrzeży wyspy, lecz komandor Fitzjames i inni zapewniają mnie, że nasza sytuacja – nawet wziąwszy pod uwagę zdradliwe lodowe grzbiety, straszliwą ciemność, wyjący wiatr i groźny lód – wyglądałaby tysiąc razy gorzej, gdybyśmy nie zatrzymali się pod osłoną wyspy i utkwili w miejscu, gdzie lód spływa z bieguna i stara się zniszczyć wszystko, co stoi mu na drodze.
Towarzysze Johna Torringtona opuścili łagodnie jego trumnę – okrytą już niebieską wełną – za reling Terroru, który stoi na wysokiej lodowej kolumnie, podczas gdy inni marynarze z tego okrętu przywiązali ją do wielkich sań. Sir John osobiście ułożył flagę brytyjską na trumnie, a potem przyjaciele i towarzysze Torringtona założyli uprząż i przeciągnęli sanie przez sześćset stóp lodu dzielących nas od brzegu wyspy Beechey.
Oczywiście wszystko to odbywało się w całkowitych ciemnościach, gdyż teraz, w styczniu, nawet w południe, słońce nie pokazuje się na niebie i nie czyni tego już od trzech miesięcy. Powiedziano mi, że minie jeszcze ponad miesiąc, nim południowy horyzont powita ponownie naszą ognistą gwiazdę. Tak czy inaczej cała ta procesja – trumna, sanie, ludzki zaprzęg, oficerowie, lekarze, sir John, żołnierze piechoty morskiej w pełnym umundurowaniu ukrytym pod grubym okryciem, które wszyscy tu nosimy – oświetlona była jedynie blaskiem rozchybotanych lamp, kiedy szliśmy powoli przez zamarznięte morze ku zamarzniętym brzegom. Ludzie z Terroru wyrąbali wcześniej przejście w kilku powstałych niedawno grzbietach, które stały nam na drodze, trzymaliśmy się więc obranej trasy. Wcześniej, nim jeszcze zima zaczęła się na dobre, sir John kazał oznaczyć za pomocą systemu pali, sznurów i wiszących lampionów najkrótszą drogę między okrętami i żwirowatym brzegiem, na którym wzniesiono kilka baraków – w jednym znalazła się spora część zapasów z obu okrętów, przeniesiona tam na wypadek, gdyby lód zniszczył oba statki; drugi pełnił funkcję obserwatorium naukowego i prowizorycznego schronienia; w trzecim umieszczono kuźnię rusznikarza, by płomienie i iskry nie zapaliły naszych drewnianych okrętów. Dowiedziałem się wówczas, że żeglarze nade wszystko boją się pożaru na morzu. Jednak ów szlak wyznaczony przez pale i lampki uległ wkrótce zniszczeniu, gdyż lód bezustannie się tutaj zmienia i podnosi, niszcząc wszystko, co na nim stoi.
Podczas pogrzebu padał śnieg. Wiał też mocny wiatr, który nigdy nie cichnie na tym zapomnianym przez Boga arktycznym pustkowiu. Na północ od miejsca pochówku wznoszą się strome, czarne urwiska, równie niedostępne jak góry na księżycu. Przez zasłonę padającego śniegu ledwie było widać światło lamp płonących na Erebusie i Terrorze. Od czasu do czasu spomiędzy pędzących po niebie chmur wyzierał zimny księżyc, lecz nawet ów słaby blask szybko znikł w śniegu i mroku. Dobry Boże, to prawdziwe egipskie I ciemności.