Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

64

CROZIER

Kiedy stworzył już ląd,

gdy świat był jeszcze ciemny,

Tulunigraq, Kruk, usłyszał, jak Dwaj Mężczyźni śnią o świetle.

Ale na świecie nie było światła.

Wszystko było ciemne jak zawsze.

Żadnego słońca. Żadnego księżyca. Żadnych gwiazd. Żadnego ognia.

Kruk leciał nad ziemią, aż znalazł dom z lodu,

gdzie mieszkał starzec ze swą córką.

Wiedział, że ukrywają światło,

chowają odrobinę światła,

więc wszedł.

Wczołgał się przez tunel

Spojrzał w górę przez katak.

Wisiały tam dwie torby,

w jednej była ciemność,

w drugiej światło.

Starzec spał,

jego córka siedziała na jutrze.

Była ślepa.

Tulunigraą sięgnął do niej myślą,

sprawił, że chciała się bawić.

„Pozwól mi pobawić się piłką!” – krzyknęła córka,

budząc starca.

Mężczyzna obudził się i zdjął torbę, w której

trzymał światło dnia.

Światło owinięte było w skórę karibu,

rozgrzewaną od środka blaskiem dnia,

który chciał się wydostać na zewnątrz.

Kruk sięgnął myślą do głowy dziewczyny, sprawił,

by pchnęła światło dnia w stronę katak.

„Nie!” – krzyknął jej ojciec.

Piłka potoczyła się do katak,

wpadła do wejścia.

Tulunigraą czekał.

Złapał piłkę.

Uciekł na zewnątrz,

uciekł ze światłem dnia.

Kruk użył swego dzioba.

Rozerwał skórzaną piłkę.

Rozerwał światło dnia.

Mężczyzna z lodowego domu

ścigał go nad wzgórzami i lodem,

ale strażnik światła dnia nie był człowiekiem.

Był sokołem.

Pitqiktuak! – krzyknął Sokół,

„Zabiję cię, Oszuście!”.

Rzucił się na Kruka,

lecz wcześniej Kruk rozerwał piłkę.

Wstał Świt.

Światło rozlało się wszędzie.

Quagaa Siła! Wstał Świt!

Unukpuaq! Unukpuagmun! Ciemność! -

krzyczał Sokół.

Quagaa! Wszędzie światło! -

wołał Kruk.

Noc!

Dzień!

Ciemność!

Światło!

Noc!

Światło!

Krzyczeli bez wytchnienia.

Kruk wołał -

„Światło dnia dla świata!”.

„Światło dnia dla Prawdziwych Ludzi!”.

Nie może być tak,

że mamy jedno, a nie mamy drugiego.

I tak Kruk zaniósł światło dnia do jednych miejsc,

a Sokół zaniósł ciemność do innych.

Lecz zwierzęta wciąż ze sobą walczyły.

Dwaj Mężczyźni walczyli.

Rzucali w siebie światłem i ciemnością.

Dzień i noc weszły w stan harmonii.

Zima przychodzi po lecie.

Dwie połowy.

światło i ciemność, uzupełniają się nawzajem.

Zycie i śmierć uzupełniają się nawzajem.

Ty i ja uzupełniamy się nawzajem.

Na zewnątrz Tuunbaq wędruje przez noc.

Tam gdzie się dotykamy, jest światło.

Wszędzie panuje harmonia.

65
CROZIER

Wyruszają w długą podróż wkrótce po tym, jak słońce pokazuje się po raz pierwszy, ledwie na kilka minut, na południowym horyzoncie.

Crozier wie, że to nie powrót słońca był znakiem, który określił czas ich działania i zmusił go do rychłego podjęcia decyzji; tym znakiem była raczej gwałtowność zjawisk zachodzących na ciemnym niebie przez pozostałe dwadzieścia trzy godziny doby. Kiedy opuszczają na zawsze swój lodowy dom, migoczące pasma kolorowego światła rozwijają się nad nimi i zwijają niczym palce otwartej i zamkniętej pięści. Z każdym dniem i nocą zorza polarna nabiera mocy i wielkości.

Tym razem ich sanie są większe i wytrzymalsze od pojazdu, na którym Cisza wiozła go, gdy jeszcze nie mógł chodzić o własnych siłach. Płozy tych sań, prawie dwukrotnie dłuższe od płóz z ryb i foczej skóry, wykonane są z małych, starannie wystruganych kawałków drewna połączonych z kłami morsa. Płozy pokryte są od dołu płytkami z fiszbinu i kości, a nie pastą z torfu, choć Cisza i Crozier kilka razy dziennie obciągają je warstwą lodu. Poprzeczki wykonane są z rogów karibu oraz ostatnich kawałków drewna, jakie im zostały, a tylny kabłąk z dużego, wygiętego poroża i kłów morsa.

Skórzana uprząż przeznaczona jest dla dwojga ludzi – żadne z nich nie będzie jechało na saniach, chyba że się rozchoruje lub zrani – Crozier wie jednak, że Cisza zbudowała te sanie bardzo starannie w nadziei, że nim skończy się ten rok, będzie je ciągnął zaprzęg psów.

Jest w ciąży. Nie powiedziała o tym Crozierowi – ani za pomocą sznurka, ani za pomocą spojrzenia, ani w żaden inny widzialny sposób – bo nie musiała. Wiedziała, że sam to zrozumie. Crozier szacuje, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, dziecko urodzi się w miesiącu, który nazywał niegdyś lipcem.

Na saniach znajdują się wszystkie ich skóry i futra, sprzęt do gotowania, narzędzia, puszki Goldnera, zapasy zamarzniętych ryb, mięso fok, morsów, lisów, zajęcy i pardw. Crozier wie jednak, że część tego mięsa przeznaczona jest na czasy, które mogą nigdy nie nadejść – przynajmniej dla niego. Niektóre mogą też być prezentami, w zależności od tego, co postanowi i co wydarzy się potem na lodzie. Wie, że jeśli podejmie pewną decyzję, oboje będą wkrótce pościć – choć, jeśli wszystko dobrze zrozumiał, tylko on musi pościć. Cisza przyłączy się do niego jedynie dlatego, że jest teraz jego żoną, i kiedy on nie będzie jadł, ona także tego nie zrobi. Jeśli jednak on umrze, ona zabierze sanie zjedzeniem i wróci do swej krainy, by żyć tam swoim życiem i wypełniać swoje obowiązki.

Całymi dniami wędrują na północ wzdłuż wybrzeża, omijając urwiska i zbyt strome wzgórza. Kilka razy muszą schodzić na lód, ale nie chcą przebywać tam zbyt długo. Jeszcze nie.

Lód pęka tu i ówdzie, ale szczeliny są krótkie i wąskie. Nie zatrzymują się obok tych szczelin ani obok połyni, by łowić ryby, lecz idą dalej, maszerują co najmniej dziesięć godzin na dzień, gdy tylko to możliwe, trzymając się lądu, choć oznacza to, że muszą częściej odświeżać warstwę lodu na płozach.

Wieczorem ósmego dnia zatrzymują się na wzgórzu i patrzą w dół, na gromadę rozświetlonych od środka śnieżnych kopuł.

Cisza poprowadziła ich tak, by podeszli do tej małej wioski pod wiatr, lecz jakiś pies uwiązany przed jednym z lodowych domów zaczyna wściekle ujadać. Na szczęście inne nie przyłączają się do niego.

Crozier patrzy na rozświetlone budowle – jedna z nich to skomplikowana struktura, złożona z jednej dużej i kilku mniejszych kopuł połączonych wspólnymi przejściami. Sama myśl o takiej społeczności, nie mówiąc już o widoku, sprawia Crozierowi nieokreślony ból.

Z głębi doliny dochodzi przytłumiony przez warstwę lodu i skór radosny ludzki śmiech.

Wie, że mógłby tam teraz zejść i poprosić tych ludzi, by pomogli mu odnaleźć drogę do obozu ratunkowego i jego ludzi; wie, że to wioska grupy należącej do szamana, który uciekł spod luf żołnierzy Farra i Hodgsona, i że jest to rodzina Ciszy, podobnie jak ośmioro zamordowanych kobiet i mężczyzn.

179
{"b":"102265","o":1}