Dojmujący chłód wody zatrzymał na moment serce sir Johna pompujące krew w szalonym tempie. Chciał krzyknąć, wciągnął jednak tylko haust słonej wody.
Jestem w morzu. Po raz pierwszy w życiu jestem naprawdę w morzu. To niezwykłe.
Potem zaczął gwałtownie wymachiwać rękami, obracał się w miejscu, czuł, jak odrywają się od niego kawałki rozerwanego płaszcza. Stracił zupełnie czucie w nogach, jakby w ich miejscu ziała teraz lodowa pustka. Próbował wiosłować rękami, ale w otaczających go ciemnościach nie potrafił określić, czy zmierza w kierunku powierzchni, czy też zanurza się jeszcze głębiej w czarną wodę.
Topię się, Jane, topię się. Wiele razy zastanawiałem się, jak umrę, ale nigdy, moja droga, nie przypuszczałem, że spotka mnie coś podobnego.
Głowa sir Johna uderzyła w coś twardego, omal nie pozbawiając go przytomności, zmuszając ponownie do zanurkowania w morzu i znów wypełniając jego płuca i usta słoną wodą.
A potem, moje drogie, Opatrzność zaprowadziła mnie do powierzchni – a przynajmniej do cienkiej warstwy powietrza między morzem i grubą na piętnaście stóp warstwą lodu.
Wymachując zamaszyście rękami – wciąż nie mógł zmusić do ruchu pozbawionych czucia nóg – sir John obrócił się na plecy i sięgnął dłońmi do lodu. Uspokoiwszy rozszalałe serce, wysunął twarz nad wodę, by jego nos znalazł choć odrobinę powietrza między warstwą lodu i wody. Oddychał. Uniósł nieco podbródek, wypluł morską wodę i zaczął oddychać ustami.
Dzięki ci, dobry Jezu…
Walcząc z irracjonalnym odruchem, który kazał mu krzyczeć z przerażenia, sir John zaczął przesuwać się wzdłuż powierzchni lodu, jakby wspinał się na ścianę. Po tej stronie warstwa lodu była nierówna, czasami sięgała głęboko w wodę, nie dając mu miejsca na oddech, czasami podnosiła się o kilka cali, pozwalając mu wynurzyć niemal całą głowę.
Choć od blasku dnia dzieliło go piętnaście stóp lodu, docierało doń blade światło – niebieskie światło, światło Pana – które odbijało się w lodowych fasetach tuż przed jego oczami. Światło to musiało wpadać przez otwór – otwór pogrzebowy Gore’a – do którego przed chwilą został wrzucony.
Jedyne, co musiałem zrobić, drogie panie, droga Jane, to zmieść drogę powrotną do tego niewielkiego otworu w lodzie – zorientować się, gdzie jestem, że tak powiem – wiedziałem jednak, że zostały mi tylko minuty…
Nie minuty, sekundy. Sir John czuł, jak lodowata woda wysysa zeń życie. Wciąż też czuł absolutną niemoc, pustkę, w miejscu, gdzie powinny znajdować się jego nogi. A otaczająca go woda miała smak krwi.
I wtedy, drogie panie, Bóg Wszechmogący pokazał mi światło…
Na lewo. Otwór w lodzie znajdował się jakieś dziesięć jardów dalej, na lewo. Lód wznosił się na tyle wysoko nad powierzchnią wody, że sir John mógł wysunąć z niej głowę, wypluć wodę z ust i spojrzeć na światło Pana odległe o niecałe dziesięć jardów…
Coś ogromnego i mokrego wyrosło nagle pomiędzy nim i otworem. Ogarnęły go całkowite ciemności. Wąska warstwa powietrza wypełniła się nieznośnym smrodem padliny.
– Proszę… – zaczął sir John, plując i krztusząc się. Owionął go wilgotny smród, ogromne zęby zamknęły się na jego twarzy, miażdżąc czaszkę tuż przed uszami, po obu stronach głowy.
16
CROZIER
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 10 listopada 1847.
Wybrzmiało pięć szklanek, 2.30 w nocy, komandor Crozier wrócił z Erebusa, obejrzał zwłoki – a właściwie połówki zwłok – Williama Stronga i Thomasa Evansa, leżące wciąż w miejscu, gdzie zostawił je potwór z lodu, dopilnował, by przeniesiono je do Kajuty Zmarłych i wreszcie wrócił do siebie. Przez dłuższy czas siedział nieruchomo za biurkiem, przyglądając się ułożonym na nim przedmiotom – nienapoczętej butelce whisky i pistoletowi.
Prawie połowę kajuty Croziera zajmowała koja przymocowana do prawej burty statku. Koja przypominała nieco dziecięce łóżeczko – miała wysokie, rzeźbione boki, wbudowane poniżej szafki i wielki materac z końskiego włosia. Crozier nigdy nie spał dobrze na prawdziwych łóżkach i często tęsknił za rozkołysanymi hamakami, w których spędził tyle lat jako aspirant i młodszy oficer i jeszcze wcześniej, gdy był tylko chłopcem okrętowym. Ta koja, przylegająca bezpośrednio do poszycia kadłuba, była jednym z najzimniejszych legowisk na całym statku – zimniejszym niż koje podoficerów, którzy zajmowali kajuty na środku niższego pokładu i znacznie zimniejszym niż hamaki marynarzy, rozciągnięte wokół pieca Frazera, na którym pan Diggle pichcił coś niemal przez całą dobę.
Książki ustawione na półkach ciągnących się wzdłuż krzywizny kadłuba ocieplały nieco kajutę Croziera, nie była to jednak szczególnie skuteczna izolacja. Więcej książek stało na półce zawieszonej pod sufitem, trzy stopy nad rozkładanym biurkiem łączącym koję Croziera ze ścianką korytarza. Nad biurkiem błyszczał czarny krąg iluminatora wykonanego z grubego wypukłego szkła, które przykrywała teraz warstwa śniegu i brezentowa płachta. Zimne powietrze bezustannie przenikało przez iluminator niczym lodowate wyziewy czegoś, co dawno już umarło, a nadal próbuje oddychać.
Naprzeciwko biurka Croziera znajdowała się wąska półka podtrzymująca miednicę. Crozier nie trzymał w niej wody, bo i tak zamarzłaby po kilku minutach; jego steward, Jopson, przynosił mu co rano wodę ogrzaną na piecu. Między półką a biurkiem zostawało tylko tyle wolnej przestrzeni, by Crozier mógł stanąć lub – tak jak teraz – usiąść na pozbawionym oparcia stołku.
Crozier wciąż wpatrywał się w pistolet i butelkę whisky. Komandor HMS Terror często myślał o tym, że nie wie, co przyniesie mu przyszłość – prócz tego, że ani jego statek, ani Erebus nigdy już nie będą pływać – teraz jednak przypomniał sobie coś jeszcze: wiedział z całą pewnością, że gdy skończy się zapas whisky, Francis Rawdon Moira Crozier strzeli sobie w łeb.
Zmarły sir John Franklin umieścił w swoim prywatnym magazynku cenne naczynia z porcelany – ozdobione oczywiście inicjałami sir Johna i jego rodzinnym herbem – kryształy, srebra, beczki z wędzoną szynką z Westfalii, wieże serów z Gloucestershire, worki herbaty sprowadzonej specjalnie z plantacji krewnego w Dardżyling i słoje ze swym ulubionym dżemem malinowym.
Crozier także zaopatrzył się w wiktuały przeznaczone na uroczyste kolacje, którymi musiał od czasu do czasu podejmować swych oficerów, jednak większość miejsca w spiżarce zajęły trzysta dwadzieścia cztery butelki whisky. Nie była to najlepsza szkocka whisky, ale Crozier nie wybrzydzał. Wiedział, że dawno już doszedł do punktu, w którym ilość dostępnego alkoholu ma większe znaczenie niż jego jakość. Podczas tej wyprawy zdarzały się sytuacje, szczególnie latem, gdy był bardzo zajęty, wówczas jedna butelka wystarczała mu na dwa tygodnie albo i dłużej. Kiedy indziej znów – jak w tym tygodniu – wypijał jedną butelkę dziennie. Prawdę mówiąc, przestał już liczyć puste butelki, kiedy minionego roku doszedł do dwustu, wiedział jednak, że wkrótce jego zapasy się wyczerpią. Nocą, kiedy osuszy ostatnią butelkę, a jego steward powie mu, że nie ma już więcej – Crozier wiedział, że będzie to noc – odbezpieczy pistolet, przystawi lufę do głowy i pociągnie za spust.
Wiedział, że bardziej praktyczny człowiek przypomniałby sobie wtedy, że w magazynie rumu pod pokładem znajduje się jeszcze spora część z liczącego cztery tysiące pięćset galonów – galonów! – zapasu stężonego zachodnioindyjskiego rumu, o mocy od 65 do 70 procent. Każdy marynarz otrzymywał codziennie ćwierć pinta rumu zmieszanego z trzema ćwierciami wody, w magazynie zostało więc jeszcze tyle rumu, że Crozier mógłby w nim dosłownie pływać. Mniej wybredny i bardziej zachłanny pijak mógłby wykorzystać ten zapas. Ale Francis Crozier nie lubił rumu. Nigdy. Pił whisky i wiedział, że gdy jej zapas się skończy, on skończy ze sobą.