Fitzjames, który nie miał ze sobą żadnej broni, a w dłoniach wciąż trzymał kałamarz i pióro, wskazał na mgłę, na miejsce, gdzie, jak mu się wydawało, czaił się na nich potwór.
Znów zachrzęścił żwir. Stworzenie szło w ich stronę.
Powoli z mgły wynurzył się trójkątny łeb zawieszony pięć stóp nad ziemią. Wilgotne białe futro zlewało się w jedno z gęstą mgłą. Nieludzkie, czarne oczy przypatrywały im się z odległości zaledwie sześciu stóp.
Crozier wymierzył pistolet w punkt położony tuż nad łbem stworzenia.
Ogromna głowa przysunęła się bliżej, jakby nie była połączona z żadnym ciałem. Potem z mgły wysunęły się olbrzymie ramiona.
Crozier strzelił, mierząc jednak na tyle wysoko, by nie trafić w pysk zwierzęcia.
Ogłuszający huk był bolesny nie tylko dla ich uszu, ale dla całego układu nerwowego, osłabionego przez szkorbut.
Młody niedźwiedź polarny, właściwie jeszcze niedźwiedziątko, parsknął z przestrachem, cofnął się o krok, obrócił w miejscu i rzucił do ucieczki, znikając natychmiast w białej mgle. Przez chwilę jeszcze słyszeli chrzęst łap uderzających o żwir, oddalający się w stronę morza, na północny zachód.
Crozier i Fitzjames wybuchnęli śmiechem.
Żaden nie mógł przestać. Gdy tylko któryś trochę się uspokajał, drugi śmiał się jeszcze głośniej, opętany szalonym, bezrozumnym atakiem wesołości.
Zgięci wpół, trzymali się za brzuchy, wstrząsani konwulsjami śmiechu, które przenikały bólem ich posiniaczone ciała.
Crozier upuścił pistolet i wszystko zaczęło się od nowa.
Klepali się po plecach, wskazywali palcami na mgłę i śmiali się, a łzy wesołości przymarzały im do policzków i baków. Podpierając się nawzajem, nie przestawali rechotać.
Obaj komandorzy opadli na żwir i oparli się plecami o kopiec, co znów rozbawiło ich do łez.
W końcu śmiech zamienił się chichot, chichot w sporadyczne parskanie, a parskanie w głęboki, ciężki oddech.
– Wiesz, za co oddałbym teraz swoje lewe jajo? – spytał wreszcie komandor Francis Crozier.
– Za co?
– Za szklaneczkę whisky. A właściwie dwie. Jedną dla mnie, drugą dla ciebie. Ja stawiam, James.
Fitzjames skinął głową, ściągając lód z powiek i wydłubując z brody zamarznięte smarki.
– Dzięki, Francis. A ja wzniósłbym pierwszy toast za ciebie. Jesteś najlepszym dowódcą i człowiekiem, z jakim kiedykolwiek miałem zaszczyt służyć.
– Możesz oddać mi na chwilę pióro i kałamarz? – poprosił Crozier. Włożywszy z powrotem rękawicę, ponownie zdjął kamienie z kopca, wydobył zeń pojemnik, otworzył go, rozłożył kartkę na kolanie, znów ściągnął rękawicę, zanurzył pióro w atramencie i na maleńkim skrawku wolnego miejsca pod swoim nazwiskiem, napisał:
Wyruszamy jutro, 26 kwietnia, do ujścia Rzeki Backa.
44
GOODSIR
69°?Tszerokości geograficznej północnej, 98°?T długości geograficznej zachodniej. 6 czerwca 1848.
Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:
Wtorek, 6 czerwca – komandor Fitzjames wreszcie umarł. Bogu dzięki.
W odróżnieniu od wszystkich innych, którzy umarli w ciągu ostatnich sześciu tygodni, czyli odkąd zaczęliśmy ciągnąć łodzie na południe (ta praca to prawdziwe piekło, z którego nie zwolniono nawet jedynego lekarza ekspedycji), komandor, przynajmniej moim zdaniem, nie padł ofiarą szkorbutu.
Chorował na szkorbut, co do tego nie mam najmniejszych wątpliwości. Właśnie skończyłem sekcję zwłok tego dobrego człowieka; siniaki, krwawiące dziąsła i poczerniałe wargi świadczą jednoznacznie o postępującej chorobie. Ale to nie szkorbut był tutaj zabójcą.
Ostatnie trzy dni swego życia komandor spędził tutaj, około 80 mil na południe od Obozu Terror, w smaganej wiatrem zatoce, gdzie linia brzegowa Ziemi Króla Williama skręca ostro na zachód. Po raz pierwszy od sześciu tygodni rozbiliśmy wszystkie namioty – łącznie z tymi największymi – i skorzystaliśmy z węgla oraz żelaznego pieca, które przyciągnęliśmy ze sobą aż tutaj. Przez ostatnie tygodnie jedliśmy wyłącznie zimne posiłki – albo co najwyżej tylko częściowo podgrzane na maleńkich eterowych kuchenkach. Przez ostatnie dwa dni dostawaliśmy wreszcie ciepłe jedzenie – oczywiście zdecydowanie za mało, ledwie trzecią część tego, czego potrzebujemy do niezwykle wyczerpującej pracy, jaką jest ciągnięcie sań, ale przynajmniej posiłki były ciepłe. Przez dwa ranki z rzędu budziliśmy się w tym samym miejscu. Marynarze nazywają to miejsce Zatoką Luksusów.
Zatrzymaliśmy się głównie po to, by pozwolić komandorowi Fitzjamesowi umrzeć w spokoju. Ale komandor do ostatnich chwil swego życia nie zaznał spokoju.
Biedy porucznik Le Vesconte przed kilkoma dniami miał te same objawy co komandor Fitzjames. Porucznik Le Vesconte zmarł nagle trzynastego dnia naszej straszliwej wędrówki na południe – zaledwie 18 mil od Obozu Terror, jeśli dobrze pamiętam. Tego samego dnia odszedł szeregowiec Pilkington. Obaj jednak mieli już znacznie bardziej zaawansowane objawy szkorbutu, a ich bolesna agonia nie trwała tak długo jak męczarnie biednego komandora.
Przyznam, że nie pamiętałem, iż porucznik Le Vesconte ma na imię Harry. Nasze stosunki były dość przyjacielskie, ale też dość oficjalne, a na liście załogi porucznik figurował jako H.T.D. Le Vesconte. Zapewne słyszałem od czasu do czasu, jak inni oficerowie zwracają się do niego po imieniu – słyszałem to zapewne setki razy – zawsze jednak byłem zbyt zajęty lub zbyt zamyślony, by zwrócić na to uwagę. Dopiero po śmierci porucznika le Vesconte zauważyłem, że inni mówią o nim po prostu „Harry”.
Szeregowiec Pilkington miał na imię William.
Pamiętam, że tamtego majowego dnia, po pogrzebie porucznika Le Vesconte’a i szeregowca Pilkingtona, jeden z marynarzy zaproponował, by nazwać pobliski cypel od jego nazwiska, „Le Vesconte Point”. Komandor Crozier sprzeciwił się temu pomysłowi, mówiąc, że jeśli zaczniemy nazywać od naszych nazwisk wszystkie miejsca, w których będziemy chować zmarłych, wkrótce zabraknie nam cypli, przylądków i wysp.
Te słowa zdumiały wszystkich marynarzy i muszę przyznać, że zdumiały także mnie. Zapewne miał to być żart, aleja poczułem się zszokowany – podobnie zapewne jak pozostali.
Być może to właśnie było celem komandora Croziera. Od tej pory nikt już nie proponował, by nazywać elementy krajobrazu nazwiskami zmarłych oficerów.
Komandor Fitzjames już od kilku tygodni był wyraźnie osłabiony – nawet nim jeszcze opuściliśmy Obóz Terror – lecz cztery dni temu dotknięty został chorobą znacznie gwałtowniejszą i boleśniejszą niż zwykłe osłabienie lub nawet szkorbut.
Od jakiegoś czasu komandor miał kłopoty z żołądkiem i jelitami, lecz nagle, 2 czerwca, po prostu się przewrócił. Zgodnie z przepisami nie przerywamy marszu, by zajmować się chorymi, lecz kładziemy ich w którejś z większych łodzi i ciągniemy wraz z zapasami i sprzętem. Komandor Crozier osobiście dopilnował, by komandor Fitzjames ułożony został starannie we własnym welbocie.
Ponieważ podczas tego długiego marszu na południe ciągniemy łodzie partiami – najpierw przez kilka godzin przeciągamy pięć ciężkich łodzi zaledwie kilkaset jardów po żwirze i śniegu, starając się zawsze wędrować po lądzie, a nie po paku poprzecinanym dziesiątkami wałów lodowych, a potem wracamy po pozostałe – zwykle gdy marynarze idą po drugą partię łodzi, ja zostaję z najciężej chorymi. Często towarzyszą mi wtedy panowie Diggle i Wall, którzy przygotowują na maleńkich eterowych kuchenkach posiłek dla niemal setki ludzi, oraz kilku marynarzy z muszkietami, którzy strzegą nas przed potworem z lodu i Eskimosami.
Komandor Fitzjames cierpiał straszliwe katusze. Nieustające nudności, wymioty i biegunka oraz okropne skurcze sprawiały, że ten dzielny i silny mężczyzna zwijał się w kłębek i krzyczał z bólu.