Crozier wykorzystuje przestrzeń ukrytą między dźwiękami do zaczerpnięcia powietrza, dzięki czemu mogą śpiewać bez przerwy dłużej i wydawać czystsze, głębsze dźwięki. Rytm przyspiesza, niemal dochodzi do punktu kulminacyjnego, później zwalnia, a potem znów przyspiesza. Jedno musi nadążyć za drugim, jedno zmienia tempo i rytm, drugie dostosowuje się niczym posłuszny kochanek, a później przejmuje inicjatywę. Grają w ten sposób na własnych gardłach przez godzinę, potem przez następne dwie, czasami nie przerywają dla nabrania powietrza nawet przez dwadzieścia minut.
Bolą go mięśnie przepony. Gardło pali żywym ogniem. Dźwięki i rytm są teraz tak złożone, jakby wygrywało je kilkanaście instrumentów naraz, równie skomplikowane i splecione jak sonata lub symfonia.
Crozier pozwala jej prowadzić. Jeden głos, który z siebie wydają, dźwięki i słowa, które wypowiadają jego gardłem, są w rzeczywistości jej słowami. On się poddaje.
W końcu Cisza milknie i klęka obok niego. Oboje są zbyt zmęczeni, by trzymać głowy prosto. Dyszą jak psy po kilkumilowym biegu.
Lód przestał jęczeć i trzaskać. Wiatr ucichł. Zorza polarna pulsuje wolniej.
Cisza dotyka jego twarzy, wstaje i odchodzi do namiotu, starannie zasłaniając za sobą otwór wejściowy.
Crozier znajduje w sobie dość sił, by wstać i zrzucić resztę ubrań. Nagi nie czuje zimna.
Trzydzieści stóp dalej w lodzie otworzyła się szczelina. Crozier idzie w jej stronę. Jego serce wciąż wali jak oszalałe.
Gdy od szczeliny dzieli go nie więcej niż sześć stóp, ponownie opada na kolana, zwraca twarz ku niebu i zamyka oczy.
Słyszy, jak potwór wynurza się z wody zaledwie kilka stóp od niego, słyszy zgrzytanie jego pazurów o lód i ciężki oddech, słyszy, jak lód jęczy pod jego ciężarem, nie opuszcza jednak głowy ani nie otwiera oczu. Jeszcze nie.
Woda, która wypłynęła na lód, obmywa jego nagie kolana. Crozier trwa w bezruchu.
Czuje zapach wilgotnego futra, zapach zwierzęcego ciała, smród dna oceanu, czuje, jak pada na niego cień, ale nie otwiera oczu. Jeszcze nie.
Dopiero gdy jego skóra pokrywa się gęsią skórką, gdy wyczuwa otaczającą go masę, gdy jego twarz owiewa oddech drapieżnika, unosi powieki.
Ociekające wodą futro jest niczym wilgotna szata kapłana. Blizny po poparzeniach na białym tle. Zęby. Czarne oczy zawieszone trzy stopy nad nim i wpatrzone w niego, oczy drapieżnika szukającego jego duszy… sprawdzające, czy ma duszę. Olbrzymia trójkątna głowa opuszcza się niżej i przesłania pulsujące niebo.
Poddając się tylko ludzkiej istocie, z którą chce być, i ludzkiej istocie, którą chce zostać – nigdy Tuunbaqozoi albo wszechświatowi, który zgasiłby błękitny płomień w jego piersiach – ponownie zamyka oczy, odchyla głowę do tyłu, otwiera usta i wystawia język, dokładnie tak, jak uczyła go tego Memo Moira, gdy miał przyjąć komunię.
67
TALIRIKTUG
69°30’ szerokości geograficznej północnej, 99° długości geograficznej zachodniej. 28 maja 1851.
Wiosną roku, w którym urodziło się ich drugie dziecko, dziewczynka, składali wizytę rodzinie Silny w grupie Ludzi Chodzących Z Bogiem, dowodzonej przez starego szamana Asiajuka, kiedy goszczący w osadzie myśliwy o imieniu Inupijuk powiedział im, że grupa Prawdziwych Ludzi daleko na północy otrzymała aituserk, prezenty, drewno, metal i inne cenne przedmioty martwych kabloona – bladych ludzi.
Taliriktug zwrócił się do Asiajuka, posługując się językiem gestów, ten zaś przetłumaczył je na pytania dla Inupijuka. Wyglądało na to, że ów skarb to noże, widelce i inne przedmioty z łodzi Erebusa i Terroru, Asiajuk wyszeptał do Taliriktuga i Silny, że Inupijuk jest qavac, co dosłownie oznacza „człowieka z południa”, lecz w języku Inuktitut sugeruje także głupotę. Taliriktug skinął głową na znak, że rozumie, nadal jednak zadawał pytania, które posępny szaman przekazywał uśmiechającemu się głupio myśliwemu. Taliriktug wiedział, że przyczyną dziwnego zachowania Inupijuka może być po części fakt, iż nigdy dotąd nie miał on do czynienia z sixam ieua i nie był pewien, czy Taliriktug i Silna to ludzkie istoty.
Ze słów myśliwego wynikało, że skarb kabloona naprawdę istniał. Taliriktug i jego żona wrócili do swojego iglu, gdzie ona karmiła dziecko, a on rozmyślał o tym, co przed chwilą usłyszał. Kiedy podniósł wzrok, Silna mówiła do niego za pomocą sznurka.
Powinniśmy ruszyć na południe, pokazywał sznurek rozpięty między jej palcami. Jeśli chcesz.
Skinął głową.
Inupijuk zgodził się zaprowadzić ich do południowo-wschodniej wioski, a Asiajuk postanowił, że pójdzie z nimi – co było rzeczą niezwykłą, gdyż stary szaman rzadko i niechętnie wybierał się w dalekie podróże. Asiajuk zabrał ze sobą najlepszą żonę, Mewę – młodą Nauję z wielkimi piersiami – która także nosiła na swym ciele liczne blizny, pamiątkę po spotkaniu z kabloona. Mewa i szaman jako jedyni uszli z życiem z tej masakry, lecz dziewczyna nie czuła żadnej urazy do Taliriktuga; była raczej ciekawa, jaki los spotkał ostatnich kabloona, którzy – jak wszyscy wiedzieli – trzy lata wcześniej zeszli na lód i wyruszyli na południe.
Sześciu myśliwych z grupy Ludzi Chodzących Z Bogiem także chciało z nimi iść – głównie z ciekawości i by polować po drodze, gdyż tej wiosny lód w cieśninie pękał wyjątkowo wcześnie – w końcu postanowiono, że wszyscy wsiądą do łodzi i popłyną pasmami otwartej wody, które otwierały się wzdłuż wybrzeża.
Taliriktug, Silna i ich dzieci płynęli – podobnie jak czterech spośród sześciu myśliwych – w swych długich podwójnych kajakach, lecz Asiajuk był już zbyt stary i piastował zbyt wysoką godność, by machać wiosłem w kajaku. Siedział więc wraz z Naują pośrodku wielkiej żaglowej umiak, podczas gdy dwaj młodzi myśliwi pracowali przy wiosłach. Kiedy nie było wiatru, wszyscy cierpliwie czekali na umiak, gdyż w długiej na trzydzieści stóp łodzi znajdowało się dość zapasów świeżej żywności, by nie musieli zatrzymywać się na polowanie. Wielka łódź wiozła też sanie kamatik, na wypadek gdyby musieli wędrować po lądzie, a także myśliwego Inupijuka i sześć qimmiq – psów.
Choć Asiajuk wielkodusznie zaproponował Silnie, by przesiadła się wraz ze swymi dziećmi do umiak, dziewczyna odpowiedziała mu za pomocą sznurka, że woli jednak swój kajak. Taliriktug wiedział, że jego żona nigdy nie zgodziłaby się, by którekolwiek z jej dzieci – z pewnością nie Kanneyuk, dwumiesięczna dziewczynka – przebywało tak blisko psów, i to na tak ograniczonej przestrzeni. Ich dwuletni syn, Tuugaq – „Kruk” – nie bał się psów, ale rodzice i tak woleli zatrzymać go przy sobie; siedział w kajaku, w niewielkim skrawku wolnej przestrzeni między Taliriktugiem i Silną. Maleńka Kanneyuk (której sekretne imię sixam ieua brzmiało Arnaaluk) leżała w amoutiq Silny, wielkim kapturze przeznaczonym do noszenia dzieci.
Wyruszyli w drogę o poranku, a gdy odbijali od brzegu, piętnastu pozostałych członków grupy Ludzi Chodzących Z Bogiem śpiewało im pożegnalną pieśń:
Ai yei yai ya na
Ye he ye ye yi yan e ya quana
Ai ye yi yai yana.
***
Drugiego wieczora, na dzień przed tym, jak ich łodzie miały zmienić kurs i ruszyć na południe, oddalając się od angilak ąikiątaą, czyli „największej wyspy”, którą James Ross przed wielu laty nazwał Ziemią Króla Williama, ignorując przy tym fakt, że tubylcy wielokrotnie określali ją w jego obecności mianem ąikiątaą – zatrzymali się na noc o niecałą milę od miejsca, gdzie niegdyś znajdował się obóz ratunkowy.
Taliriktug poszedł tam sam.
Był tam już wcześniej. Przed dwoma laty, zaledwie kilka tygodni po narodzinach Kruka, przyszedł tu z Silną. Działo się to niecały rok po tym, jak mężczyzna, którym niegdyś był Taliriktug, został zdradzony, pojmany i postrzelony jak pies, lecz już wtedy tylko nieliczne ślady świadczyły o tym, że znajdowało się tu duże obozowisko zamieszkane przez ponad sześćdziesięciu Anglików. W śniegu tkwiły fragmenty płótna z rozerwanych przez wiatr namiotów, a na ziemi widać było niewyraźne kręgi, pozostałości po ogniskach i większych namiotach.