Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Nie mogliśmy tego zrobić. Musimy wybrać te łodzie, które dadzą największe szanse na przeżycie setce ludzi, które będą nam służyć przez długie tygodnie albo miesiące na otwartym morzu, albo na rzece. Czy wiedział pan, że te łodzie… wszystkie te łodzie… takluje się inaczej w zależności od tego, czy mają pływać po morzu, czy też po rzece, doktorze?

Tym razem to ja pokręciłem głową.

– Nieważne. – Komandor Fitzjames machnął ręką. – Porozmawiamy o subtelnościach taktowania przy innej okazji, najlepiej w jakiś słoneczny, ciepły dzień, daleko na południu od tego miejsca… Zostało nam jeszcze osiem łodzi. Dwie pierwsze to szalupy, które nazywamy czasem pinkami, następne cztery to też szalupy, choć nieco innego typu, a dwie ostatnie to jolki.

– Jolki wydają się znacznie krótsze – zauważyłem.

Komandor Fitzjames zaciągnął się śmierdzącym dymem i skinął z powagą głową, jakbym wygłosił właśnie jakąś niesłychaną mądrość.

– Tak – rzekł ze smutkiem. – Jolki mają tylko dwanaście stóp długości, podczas gdy pinki dwadzieścia osiem, a mniejsze szalupy dwadzieścia dwie. Ale żadna z nich nie ma masztu, a jedynie wiosła. Obawiam się, że ludzie, którzy w nich zasiądą, będą mieli spore trudności, kiedy wypłyniemy na otwarte morze. Nie zdziwiłbym się, gdyby komandor Crozier postanowił je tutaj zostawić.

Otwarte morze? – pomyślałem. Wcześniej nawet nie przyszło mi do głowy, że moglibyśmy płynąć tymi łodziami po czymś większym niż Rzeka Backa, która była zapewne podobna do Tamizy, choć przecież uczestniczyłem w wielu naradach i słyszałem, jak analizowano różne rozwiązania. Patrząc na delikatne jolki i krótkie szalupy przywiązane do sań, byłem pewien, że płynący w nich ludzie będą mogli tylko bezsilnie patrzeć na żagle welbotów i kutrów znikające za horyzontem.

Ludzie płynący w mniejszych łodziach skazani byli na śmierć. Kto zostanie do nich przydzielony? Czy komandorzy wybrali już załogi?

I jaka łódź – jaki los – przypadnie mi?

– Jeśli zabierzemy ze sobą mniejsze łodzie, będziemy ciągnąć losy – powiedział komandor. – W ten sposób rozstrzygniemy, kto zasiądzie w welbotach, kutrach i pinkach, a kto w pozostałych łodziach.

Musiałem wtedy bardzo dziwnie nań spojrzeć.

Komandor roześmiał się głośno – śmiechem, który zamienił się w chrapliwy kaszel – i opróżnił swoją fajkę z popiołu, uderzając nią o but. Zrywał się coraz zmniejszy wiatr. Nie miałem pojęcia, ile czasu zajęła nam ta rozmowa

– musiała minąć już północ. Było ciemno już co najmniej od siedmiu godzin.

– Proszę się nie martwić, doktorze – powiedział cicho komandor. – Nie czytałem w pańskich myślach. Widziałem tylko pańską minę. Jak już powiedziałem, będziemy ciągnąć losy, ale być może też wcale nie zabierzemy małych łodzi. Tak czy inaczej nie zostawimy nikogo z tyłu. Jeśli wypłyniemy na otwarte wody, powiążemy łodzie ze sobą.

Uśmiechnąłem się, licząc na to, że komandor zobaczy w świetle lampy mój uśmiech, ale nie dojrzy okrwawionych dziąseł.

– Nie wiedziałem, że łodzie żaglowe można wiązać z łodziami bez żagli – powiedziałem, jeszcze raz wykazując się kompletną ignorancją.

– Zazwyczaj nie można – odparł komandor Fitzjames. Dotknął mojego ramienia – zobaczyłem to raczej, niż poczułem, gdyż gruba warstwa ubrań tłumiła skutecznie wszelkie doznania.

– Skoro już poznał pan wszystkie sekrety naszej małej floty, doktorze, może już wrócimy? Zrobiło się bardzo zimno, a ja chciałbym się jeszcze trochę przespać przed następną wachtą.

Przygryzłem wargę.

– Mam jeszcze tylko jedno, ostatnie pytanie, komandorze. Zechce pan mi na nie odpowiedzieć?

– Słucham, doktorze.

– Kiedy komandor Crozier zdecyduje, które łodzie zabieramy ze sobą, i kiedy spuścimy je na wodę? – spytałem zachrypniętym głosem.

Komandor pokiwał lekko głową. Na tłe ogniska płonącego przy namiocie pełniącego funkcję marynarskiej mesy widziałem tylko jego ciemną sylwetkę. Jego twarz kryła się w mroku.

– Nie wiem, doktorze Goodsir – rzekł w końcu. – Wątpię, czy komandor Crozier mógłby panu odpowiedzieć na to pytanie. Może dopisze nam szczęście i lód zacznie pękać za kilka tygodni… Jeśli tak się stanie, osobiście zawiozę pana na Wyspę Baffina. A może za trzy miesiące będziemy spuszczać te łódki na wody Rzeki Backa… Prawdopodobnie wciąż będziemy mieli wtedy dość czasu, by dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego przed nadejściem zimy, nawet jeśli do rzeki dojdziemy dopiero w lipcu.

Poklepał nadburcie pinki leżącej obok niego na saniach. Czułem się dumny, że potrafiłem ją zidentyfikować jako pinkę. A może była to jedna z jolek.

Starałem się nie myśleć o stanie Edmunda Hoara i o tym, co mógł on zwiastować nam wszystkim, jeśli nie wyruszymy w drogę do ujścia rzeki zwanej Rzeką Backa… przez kolejne trzy miesiące. Kto zostanie przy życiu, jeśli nasze łodzie nie popłyną do tego czasu w górę rzeki?

– Albo – kontynuował komandor – jeśli nie dopisze nam szczęście, te łodzie nigdy już nie osiądą na wodzie.

Nie wiedziałem, co mógłbym odpowiedzieć. Oznaczało to wyrok śmierci dla nas wszystkich. Odwróciłem się i ruszyłem w drogę powrotną do izby chorych. Szanowałem komandora Fitzjamesa i nie chciałem, by widział moją twarz w tamtej chwili.

Dłoń komandora opadła na moje ramię i zatrzymała mnie w miejscu.

– Gdyby tak się stało – mówił stanowczym głosem – to po prostu będziemy musieli dojść do domu, zgadza się?

34

CROZIER

69°37’42” szerokości geograficznej północnej, 98 °41’ długości geograficznej zachodniej. 22 kwietnia 1848.

Ciągnąc sanie w stronę zachodzącego słońca, Crozier przypominał sobie, ile jeszcze będzie trwała ta droga przez mękę. Osiem mil pierwszego dnia wędrówki po lodzie, do obozu pierwszego. Dziewięć mil dnia następnego i jeśli wszystko pójdzie dobrze, noc w obozie drugim. Osiem mil – w tym najtrudniejsze fragmenty wędrówki, gdzie trzeba było przeciągać sanie przez barierę lodu ciągnącą się wzdłuż wybrzeża – ostatniego, trzeciego dnia. I bezpieczna przystań Obozu Terror.

Obie załogi miały połączyć się ze sobą po raz pierwszy od długiego czasu. Jeśli grupa Croziera przeżyje wędrówkę po lodzie – i nie da się wyprzedzić śledzącemu ich potworowi – wszyscy pozostali przy życiu uczestnicy wyprawy spotkają się na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy.

Pierwsze grupy z saniami wędrujące do Ziemi Króla Williama jeszcze w marcu – kiedy dzień trwał nie dłużej niż kilka godzin – posuwały się tak powoli, że często rozbijały pierwszy obóz w zasięgu wzroku marynarzy trzymających wachtę na okręcie. Pewnego dnia, kiedy z południowego wschodu nadciągnął bardzo silny wiatr i śnieżyca, porucznik Le Yescont pokonał w ciągu dwunastu godzin niecałą milę.

Jednak znacznie łatwiej wędrowało się za dnia, gdy w śniegu wyryte już były ślady płóz, a wały lodowe obniżone – jeśli nie zrównane z lodem – i łatwiejsze do pokonania.

Crozier nie chciał pozostać na Ziemi Króla Williama. Choć na Victory Point czekały na nich wielkie sterty zapasów, namioty i resztki węgla przywiezione ze statków, Crozier nie wierzył, by jego ludzie mogli tam przetrwać dłuższy czas. Warunki pogodowe panujące na wyspie były mordercze zimą, okropne wczesną wiosną i jesienią, ale latem zagrażały bezpośrednio życiu wszystkich przebywających na niej ludzi. Burze z piorunami, które latem 1847 roku tak surowo doświadczyły grupę porucznika Gore’a, powtarzały się jeszcze wielokrotnie zarówno latem, jak i wczesną jesienią. Jedną z pierwszych rzeczy, które Crozier kazał przewieźć poprzedniego lata na wyspę, były zapasowe piorunochrony oraz mosiężne karnisze z kajuty sir Johna.

113
{"b":"102265","o":1}