Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Nagle za plecami Croziera rozległo się głośne, przeraźliwe syczenie.

Przekonany, że potwór zaszedł go od tyłu, komandor odwrócił się w miejscu, by stawić mu czoło, choć nie miał do obrony nic prócz jednej wolnej ręki.

Jego oczom ukazała się okryta parą, sycząca i trzaskająca góra lodowa. Ogromne połacie lodu i ciężkie półki odrywały się od głównej bryły i spadały na lód, sycząc niczym węże w zetknięciu z morzem płomieni, w które zamienił się płócienny labirynt. Crozier stanął i z zachwytem wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w ten niezwykły widok – niezliczone płaszczyzny góry, w których odbijał się blask płomieni, przywodziły mu na myśl stupiętrową bajkową wieżę wypełnioną blaskiem milionów świec. Wiedział, że nigdy w życiu nie zobaczy już czegoś podobnego.

– Francis – przemówił nieoczekiwanie komandor Fitzjames. – Musimy iść.

Ściany zielonego pokoju opadały na lód, ale za nimi także szalał ogień. Ogniste macki sięgały już ostatnich dwóch pomieszczeń.

Osłaniając twarz dłonią, Crozier przebiegł przez płomienie, zaganiając przed sobą ostatnich uciekinierów.

Wszyscy przebrnęli przez płonący purpurowy pokój, by zatrzymać się raptownie w pokoju niebieskim. Wiatr z północnego zachodu wył jak potępieniec, przyłączając się do chóru krzyków, ryku ognia i syczenia lodu. Pchane wiatrem płomienie tworzyły barierę blokującą wyjście z ostatniej, błękitnej komnaty.

Kilkunastu marynarzy, odzianych w strzępki kostiumów, stało bezradnie przed ową ognistą zaporą.

– NAPRZÓD! – ryknął Crozier głosem, który usłyszałby obserwator na najwyższym maszcie przy ośmiowęzłowym wietrze i czterdziestostopowych falach. I posłuchałby go. Ci ludzie także wykonali rozkaz, przeskakując z krzykiem przez ścianę ognia. Komandor biegł tuż za nimi, wciąż niosąc na ramieniu nieprzytomnego Chambersa i ciągnąc za sobą Fitzjamesa.

Wydostawszy się na zewnątrz, Crozier nie przystawał, minął po drodze kilkunastu marynarzy, którzy rozbiegli się na wszystkie strony. Komandor nie od razu zobaczył między nimi białego potwora, wszędzie panowało jednak ogromne zamieszanie – mimo że płomienie oświetlały lodową równinę na przestrzeni pięciuset stóp – poza tym był zajęty szukaniem swych oficerów, a potem jakiegoś lodowego bloku, na którym mógłby położyć nieprzytomnego George’a Chambersa.

Nagle przez ryk płomieni przedarł się huk wystrzałów.

Crozier nie mógł uwierzyć własnym oczom; czterech żołnierzy piechoty morskiej przyklękło w jednym rzędzie na skraju kręgu światła rzucanego przez płomienie i strzelało w grupy biegnących ludzi. Tu i ówdzie na lód padała jakaś postać, czasem odziana jeszcze w barwny bajkowy kostium.

Crozier wypuścił z uścisku rękaw Fitzjamesa i pobiegł do przodu. Stanął na linii ognia i zaczął wymachiwać rękami. Kule z muszkietów świszczały mu koło uszu.

– WSTRZYMAĆ OGIEŃ! DO JASNEJ CHOLERY, SIERŻANCIE TOZER, ZDEGRADUJĘ WAS DO SZEREGOWCA I KAŻĘ POWIESIĆ, JEŚLI NATYCHMIAST NIE WSTRZYMACIE OGNIA!

Strzelanina wreszcie ustała.

Szeregowcy poderwali się z kolan i stanęli przed komandorem na baczność, sierżant Tozer krzyczał, że biały potwór jest między marynarzami. Widzieli go w blasku ognia, niósł w paszczy człowieka.

Crozier nie zwracał na niego uwagi. Próbował zebrać wokół siebie jak najwięcej marynarzy z obu statków, odsyłał rannych i poparzonych na Erebusa, a jednocześnie starał się odnaleźć swoich oficerów – lub oficerów komandora Fitzjamesa – lub kogokolwiek, komu mógłby wydać rozkaz i mieć pewność, że rozkaz ten zostanie przekazany grupkom przerażonych marynarzy, którzy wciąż biegli na oślep przed siebie, pokonując lodowe grzbiety i zagłębiając się w ciemny gąszcz seraków i lodowych bloków.

Wiedział, że jeśli ci ludzie się zgubią, zamarzną. Albo wcześniej dopadnie ich potwór. Crozier postanowił, że nikt nie wróci na Terror, dopóki wszyscy nie ogrzeją się na dolnym pokładzie Erebusa.

W pierwszej chwili znalazł tylko drugiego oficera z Erebusa, Coucha, i porucznika Hodgsona, później jednak pojawił się porucznik Little owiany chmurą dymu i pary – kilkucalowa warstwa lodu wokół płomieni topiła się i zamieniała w gęstą mgłę, którą wiatr gnał w las seraków. Little zasalutował niezdarnie – miał poparzoną rękę – i zgłosił gotowość do wykonania rozkazu.

Z porucznikiem Little’em u boku Crozierowi było już nieco łatwiej zapanować nad sytuacją – zgarnął wreszcie z lodu wszystkich ludzi, odesłał ich na Erebusa, a potem kazał żołnierzom przeładować muszkiety i ustawić szyk obronny między marynarzami, którzy zmierzali do statku, a ogniem szalejącym obok góry lodowej.

– Mój Boże – powiedział doktor Goodsir, który wyszedł właśnie z Erebusa i stanął obok Croziera, by ściągnąć płaszcz i wierzchnie okrycia. – Tutaj jest naprawdę ciepło.

– Rzeczywiście – zgodził się z nim Crozier, ocierając spocone czoło. Ogień podniósł temperaturę co najmniej o sto stopni. Przez moment zastanawiał się, czy lód stopi się na całej grubości i czy wszyscy utoną. Potem zwrócił się do Goodsira: – Proszę odszukać porucznika Hodgsona i przekazać mu, by policzył zabitych i rannych, a potem przekazał ich panu. Proszę też odszukać pozostałych lekarzy i wraz z nimi przygotować izbę chorych w Wielkiej Kajucie sir Johna. Nie chcę, żeby zmarli leżeli na lodzie – ten potwór ciągle tam jest – więc niech marynarze przeniosą ich do skrajnika dziobowego na dolnym pokładzie. Przyjdę do was za czterdzieści minut i chcę, żebyście do tego czasu mieli już pełną listę zabitych i rannych.

– Tak jest, komandorze – odrzekł Goodsir. Lekarz ponownie włożył wierzchnie okrycie i ruszył w stronę Erebusa.

Płótno, takielunek, osadzone w lodzie maszty, kostiumy, stoły, skrzynie i inne sprzęty, które tworzyły siedmiokolorowy labirynt, płonęły przez całą noc i większość następnego, równie ciemnego dnia.

26

GOODSIR

70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 4 stycznia 1848.

Z prywatnego dziennika doktora Harry’ego D.S. Goodsira:

Wtorek, 4 stycznia 1848. Zostałem sam.

Spośród wszystkich lekarzy ekspedycji tylko ja zostałem przy życiu. Bez wątpienia mieliśmy ogromne szczęście, że straszliwy Drugi Wielki Karnawał Wenecki pochłonął tylko pięć ofiar, ale fakt, że aż trzy spośród owych pięciu to moi przyjaciele lekarze, wydaje się co najmniej niezwykły.

Dwaj główni lekarze, doktor Peddie i doktor Stanley, umarli od poparzeń. Mój odpowiednik, pomocnik lekarza z Terroru, doktor McDonald, przeżył bez szwanku pożar i uszedł z łap bestii tylko po to, by zginąć od kuli z muszkietu żołnierzy, którzy strzelali do ludzi uciekających z namiotów.

Dwie pozostałe ofiary to także oficerowie. Porucznik James Walter Fairholme z Erebusa zginął w hebanowej komnacie, prawdopodobnie zabity przez potwora. Choć im wpół zwęglone ciało porucznika Fairholmea zostało odnalezione w spalonych szczątkach przeklętego labiryntu, przeprowadzona przeze mnie sekcja zwłok wykazała, że umarł od potężnego ciosu w klatkę piersiową, gdy wyłamane żebra przebiły mu serce.

Ostatnią ofiarą śmiertelną noworocznego pożaru i zamętu był pierwszy oficer z Terroru, Frederick John Hornby, który został dosłownie wypatroszony w pomieszczeniu nazywanym przez marynarzy białą komnatą. Najsmutniejsze jest to, że pan Hornby większość nocy spędził na pokładzie swego statku, gdzie pełnił wachtę, i został zmieniony przez porucznika Irvinga niecałą godzinę przed początkiem owych tragicznych wydarzeń.

Komandor Crozier i komandor Fitzjames zostali więc pozbawieni fachowej pomocy trzech spośród swoich czterech lekarzy oraz rady i wsparcia dwóch spośród swoich najlepszych oficerów.

Poza tym podczas wielkiego karnawałowego koszmaru osiemnaście osób zostało rannych – sześć ciężko. Do szóstki tej należą: lodomistrz Blanky z Terroru; mat cieśla Wilson z tego samego statku (marynarze zwą go „Grubym Wilsonem”); marynarz John Morfin, z którym kilka miesięcy temu wędrowałem do Ziemi Króla Williama; steward intendentów z Erebusa, pan William Fowler; marynarz Thomas Work, także z Erebusa; i bosman John Lane z Terroru – z radością stwierdzam, że wszyscy przeżyją. (Muszę tu wspomnieć o niezwykłym zdarzeniu pana Blanky ‘ego, który niecały miesiąc temu został okaleczony przez stworzenie z lodu – wszyscy lekarze z obu statków opatrywali wówczas jego rany. Pan Blanky nie odniósł podczas pożaru żadnych poparzeń, ale został ponownie ranny w prawą nogę – uderzony lub ugryziony przez potwora, jak sam przypuszcza, choć twierdzi też, że w tym czasie przedzierał się przez płonące płótno i takielunek. Tym razem musiałem amputować mu prawą nogę tuż pod kolanem. Pan Blanky zachowuje niezwykłą pogodę ducha, jak na człowieka, który w tak krótkim czasie odniósł tyle obrażeń.)

84
{"b":"102265","o":1}