Wczoraj, w poniedziałek, wszyscy byliśmy świadkami chłosty. Nigdy wcześniej nie widziałem wymierzanej publicznie kary cielesnej i Bóg mi świadkiem, że nie chcę już nigdy więcej oglądać podobnego spektaklu.
Wczoraj o dziesiątej rano komandor Crozier – który od czasu piątkowego pożaru kipiał ledwie powściąganym gniewem – zebrał wszystkich pozostałych przy życiu członków załóg z obu statków na dolnym pokładzie Erebusa. Żołnierze piechoty morskiej, uzbrojeni w muszkiety, stanęli w szeregu, w poprzek pokładu. Biły werble.
Na pokład wprowadzono stewarda z mesy młodszych oficerów z Erebusa, pana Richarda Aylmore’a, mata uszczelniacza z Terroru Corneliusa Hickeya i ogromnego maiynarza Magnusa Mansona. Wszyscy ubrani byli tylko w spodnie i podkoszulki. Zaprowadzono ich do miejsca obok pieca, gdzie znajdowała się ustawiona pionowo pokrywa kuchennego włazu, do której ich potem przywiązywano, jednego po drugim.
Wcześniej jednak wszyscy musieli stanąć w szeregu i wysłuchać zarzutów odczytanych przez komandora Croziera. Aylmore i Manson stali z pokornie spuszczonymi głowami, Hickey trzymał głowę prosto, wręcz wyzywająco.
Aylmore miał otrzynmćpięćdziesiąt batów za niesubordynację i lekkomyślne zachowanie, stwarzające zagrożenie dla statku. Gdyby ten spokojny, cichy steward zaproponował jedynie stworzenie kolorowego labiryntu – podobno zaczerpnął ten pomysł z jakiegoś amerykańskiego czasopisma – zapewne także nie uszedłby kary, ale na pewno nie byłaby tak sroga. Nie dość jednak, że Aylmore był głównym pomysłodawcą Drugiego Wielkiego Karnawału Weneckiego, to jeszcze przebrał się za bezgłowego admirała – zważywszy na okoliczności śmierci sir Johna, było to bez wątpienia wielce niestosowne, co, jak wszyscy dobrze wiedzieliśmy, mogło równie dobrze zaprowadzić go im szubienicę. Wszyscy słyszeliśmy opowieści o zeztmniach, jakie Aylmore złożył przed komandorami; podobno opisywał w nich, jak krzyczał, a potem zemdlał w hebanowej komnacie, uświadomiwszy sobie, że wśród przebierańców pojawił się prawdziwy potwór.
Manson i Hickey mieli otrzynmć po pięćdziesiąt batów za zszycie i noszenie niedźwiedzich skór, co stanowiło naruszenie wszystkich poprzednich rozkazów komandora Croziera, który kategorycznie zabronił noszenia takich pogańskich fetyszy.
Dla wszystkich jasny był fakt, że co najmniej pięćdziesięciu innych marynarzy miało swój udział w planowaniu, taklowaniu, farbowaniu żagli i przygotowaniu karnawałowego pochodu, i że Crozier mógł równie dobrze wymierzyć im wszystkim tyle samo batów. W pewnym sensie ta nieszczęsna trójca, Aylmore, Manson i Hickey, ponosiła karę za całą załogę.
Kiedy werble przestały już bić, a skazani stanęli w szeregu przed załogami, przemówił konmndor Crozier. Mam imdzieję, że nie przeinaczę tutaj jego słów:
– Ci ludzie zostaną ukarani chłostą za złamanie regulaminu i za nierozważne zachowanie, w którym brali udział wszyscy tutaj zgromadzeni Łącznie ze mną.
Niech wszyscy tutaj zgromadzeni wiedzą i zapamiętają, że ostatecznie odpowiedzialność za akt głupoty, który kosztował życie pięciu naszych towarzyszy i okaleczył kilkunastu innych, ponoszę ja. Dowódca jest odpowiedzialny za wszystko, co dzieje się na jego statku. Dowódca wyprawy jest odpowiedzialny podwójnie. Fakt, że ze względu na brak imleżytej uwagi pozwoliłem, by ten szalony plan został wcielony w życie, jest zaniedbaniem i przestępstwem, co potwierdzę podczas nieuniknionego procesu przed sądem wojskowym… nieuniknionego, jeśli uda nam się przeżyć i uciec z lodu, który wszystkich nas tu więzi. To ja powinienem otrzymać wszystkie te baty i otrzymam je, kiedy spadnie na mnie nieunikniona kara zasądzona przez moich przełożonych.
Spojrzałem wówczas na komandora Fitzjamesa. Wina, którą obarczał samego siebie komandor Crozier, z pewnością spadała także na dowódcę Erebusa, bo to on, a nie Crozier, nadzorował większość przygotowań do karnawału. Twarz Fitzjamesa była blada i obojętna. Wpatrywał się tępo w przestrzeń, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej.
– Nim jednak nadejdzie dzień mojego rozliczenia – mówił dalej Crozier – wymierzymy karę tym trzem ludziom, osądzonym przez oficerów HMS Erebus i Terror i uznanym za winnych naruszenia regulaminu oraz narażenia życia swych towarzyszy. Bosmanie Johnson…
Wtedy przed szereg wyszedł Thomas Johnson, potężny i silny bosmanmat z HMS Terror, towarzysz komandora Croziera, który od wielu lat służył pod jego komendą. Johnson skinął głową, nakazując, by przywiązano Aylmore’a do włazu.
Potem bosmanmat położył na skrzynce obite skórą pudełko i otworzył mosiężne zatrzaski. Wnętrze pudełka wyłożone było czerwonym aksamitem, co ze względu na zawartość owego pojemnika wydało mi się dość dziwne – oto bowiem na czerwonym aksamicie spoczywał starannie ułożony dziewięciorzemienny bicz o poczerniałej rączce.
Podczas gdy dwaj marynarze przywiązywali Aylmore’a do pokrywy włazu, Johnson podniósł bicz, zważył go w dłoni i wypróbował, wprawiając go w ruch lekkim zaledwie poruszeniem nadgarstka. Nie robił tego na pokaz, lecz rzeczywiście przygotowywał się do wymierzenia okrutnej kary. Dziewięć rzemieni – o których słyszałem już tyle różnych opowieści i żartów – przecięło powietrze ze złowieszczym świstem. Na końcu każdego z nich znajdował się mały węzeł.
Przez chwilę nie mogłem uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Nie wierzyłem, że w tym zatłoczonym, śmierdzącym potem mroku dolnego pokładu, pod zwieszającymi się z niskich belek torbami i skrzyniami, Johnson zdoła w ogóle wziąć zamach i należycie wymierzyć karę. Od lat słyszałem powiedzenie: „za mało miejsca, żeby biczem machnąć”, jednak aż do tej pory nie rozumiałem jego znaczenia.
– Proszę wymierzyć karę panu Ayłmore ‘owi – powiedział komandor Crozier. Werble zagrały przez moment, a potem ucichły raptownie.
Johnson stanął w rozkroku, zwrócony bokiem do skazańca, niczym bokser na ringu, odrzucił bicz do tyłu, a potem przerzucił go do przodu gwałtownym, nagłym, lecz płynnym ruchem przedramienia. Zakończone węzłami końcówki rzemieni przemknęły niecałą stopę przed pierwszym szeregiem marynarzy.
Odgłos bicza uderzającego w ludzkie ciało to coś, czego nie zapomnę do końca życia.
Ayłmore krzyknął – niektórzy mówili potem, że był to dźwięk bardziej nieludzki niż ryk, który wydał z siebie potwór w hebanowej komnacie.
Na szczupłych, bladych plecach skazańca natychmiast pojawiły się szkarłatne pręgi, a krople krwi opryskały twarze łudzi stojących najbliżej miejsca kaźni, w tym i moją.
– Raz! – zaczął odliczać Charles Frederick Des Voeux, który po śmierci Roberta Orme Sergeanta przejął obowiązki pierwszego oficera Erebusa. Wykonanie kary należało do obowiązków obu matów.
Aylmore krzyknął ponownie, nim jeszcze rzemienie uderzyły po raz wtóry w jego plecy, przerażony bez wątpienia perspektywą kolejnych czterdziestu dziewięciu batów. Przyznam, że zrobiło misie wtedy słabo… stłoczone niemyte ciała, zapach krwi, mrok i ciasnota dolnego pokładu, wszystko to sprawiało, że ledwo trzymałem się na nogach. To było prawdziwe piekło. A ja byłem w nim.
Steward zemdlał po dziewiątym uderzeniu. Komandor Crozier nakazał mi gestem, bym sprawdził, czy skazaniec oddycha. Oddychał. W normalnych okolicznościach, jak wyjaśniono mi później, mat wylałby na niego wiadro wody, by ten odzyskał świadomość i w pełni odcierpiał pozostałe baty. Ale tego ranka na dolnym pokładzie HMS Erebus nie było płynnej wody. Wszystko zamarzło. Nawet krople krwi na plecach Aylmore’a zamieniały się po jakimś czasie w twarde czerwone śruciny.
Aylmore nie odzyskał przytomności do końca chłosty.
Gdy nieszczęsny steward otrzymał już wszystkie pięćdziesiąt batów, odwiązano go od pokrywy włazu i przeniesiono do byłej kajuty sir Johna, prowizorycznej izby chorych, do której trafiły wszystkie ofiary karnawałowego pożaru Leżało tam ośmiu ludzi, w tym David Leys, który od czasu grudniowego ataku potwora na pana Blanky’ego wciąż nie reagował na żadne bodźce.