Ruszyłem w stronę rufy za Aylmore’em, lecz komandor Crozier gestem nakazał mi pozostać na swoim miejscu. Najwidoczniej zgodnie z regulaminem wszyscy członkowie załogi powinni przyglądać się chłoście do samego jej końca, nawet jeśli z powodu mojej nieobecności Aylmore miałby się wykrwawić na śmierć.
Następny był Magnus Manson. W porównaniu z niemałymi przecież bosmanami, którzy przywiązywali go do pokrywy, wyglądał jak olbrzym. Gdyby postanowił w tej chwili stawić im opór, rozpętałoby się zapewne piekło podobne do tego, jakie przeżyliśmy podczas noworocznej nocy.
Nie stawiał oporu. Bosmanmat Johnson wymierzył mu karę z taką sanuj siłą i surowością, z jaką chłostał Aylmore’a – ani większą, ani mniejszą. Krew trysnęła już przy pierwszym uderzeniu. Manson nie krzyczał. Zrobił coś nieskończenie gorszego. Od pierwszego dotknięcia bicza płakał jak dziecko. Szlochał. Później jednak przeszedł niemal o własnych siłach do izby chorych, choć – jak zawsze – musiał się garbić, by nie uderzyć głową w belki. Kiedy przechodził obok mnie, prowadzony przez dwóch marynarzy, zobaczyłem strzępy skóry i ciała zwisającego z jego pleców.
Hickey, najmniejszy spośród ukaranych chłostą mężczyzn, przez całą długą chłostę nie wydał z siebie żadnego dźwięku. Rany na jego wąskich plecach były jeszcze głębsze niż te, które otwierały się na ciałach jego poprzedników, ale nie krzyczał. Ani nie zemdlał. Drobny mat uszczelniacz jakby oddalił się myślami od miejsca kaźni, a jego gniewny wzrok, utkzoiony w deskach pokładu, patrzył zapewne na jakąś zupełnie inną rzeczywistość. Od czasu do czasu słychać było tylko, jak przed kolejnym uderzeniem wstrzymuje na chwilę oddech.
Przeszedł do prowizorycznej izby chorych o własnych siłach, odrzuciwszy pomoc odprowadzających go marynarzy.
Komandor Crozier oświadczył, że kara została wymierzona zgodnie z regulaminem, i pozwolił marynarzom rozejść się do swoich zajęć. Nim jeszcze udałem się do chorych, wyszedłem na moment na pokład, by przyjrzeć się odejściu marynarzy z Terroru. Zeszli po lodowym podeście i ruszyli w długą drogę powrotną do swego statku, mijając w ciemnościach osmalony pas lodu, na którym doszło do pożaru. Crozier i jego główny oficer szłi na samym końcu. Żaden z ponad czterdziestu ludzi nie odezwał się ani słowem, kiedy oddalali się od oświetlonego pokładu Erebusa. Na naszym statku zostało jeszcze ośmiu załogantów Terroru, którzy mieli towarzyszyć Hickeyowi i Mansonowi, gdy ci wy dobrzeją już na tyle, by wrócić na swój okręt.
Zszedłem szybko pod pokład, do izby chorych, by zająć się nowymi pacjentami. Poza przemyciem i zabandażowaniem ran – bicz pozostawił na ich ciałach przerażającą liczbę skaleczeń, obrzęków i wyżłobień – nie mogłem zrobić nic, co ulżyłoby ich cierpieniom. Manson przestał szlochać, a kiedy Hickey kazał mu nagle przestać też chlipać i sapać, olbrzym natychmiast to zrobił. Hickey w milczeniu zniósł wszystkie moje zabiegi, a kiedy już skończyłem, gniewnym tonem kazał Mansonowi ubrać się i wyjść z izby chorych.
Steward Aylmore był zupełnie rozbity. Jak doniósł mi młody Henry Lloyd, pełniący teraz funkcję mojego pomocnika, od chwili odzyskania przytomności Aylmore głośno jęczał i płakał. Tak samo zachowywał się, gdy opatrywałem jego rany. Wciąż jęczał żałośnie i nie mógł chodzić o własnych siłach, kiedy kilku podoficerów – stary John Bridgens, steward mesy podoficerów, pan Hoar, steward komandora, pan Bell, sternik, i Samuel Brown, bosmanmat – przyszło pomóc mu przenieść się do własnej kajuty.
Słyszałem jego jęki i płacze, kiedy nieśli go w dół zejściówką, a potem za schody, do kajuty stewarda mesy młodszych oficerów przy prawej burcie między pustą kajutą Williama Fowlera i moją. Wiedziałem też, że prawdopodobnie będę zmuszony słuchać płaczu Aylmore’a przez całą noc, bo cienka ściana rozdzielająca nasze kajuty z pewnością nie zatrzyma tych żałosnych dźwięków.
– Pan Aylmore dużo czyta – powiedział William Fowler ze swojej koi w izbie chorych. Steward intendentów doznał dotkliwych poparzeń i urazów podczas karnawałowego pożaru, jednak podczas żadnego z zabiegów, czy to szycia, czy usuwania skóry, ani razu jeszcze nie krzyknął. Ponieważ miał poparzone plecy i brzuch, mógł spać wyłącznie na boku, lecz nie słyszeliśmy jeszcze od niego mjmniejszego słowa skargi.
– Ludzie, którzy dużo czytają, są bardziej wrażliwi – dodał Fowler.
– A gdyby ten biedak nie przeczytał tej głupiej amerykańskiej historyjki, nie zaproponowałby zbudowania tego kolorowego labiryntu – wszyscy uważaliśmy to wtedy za cudowny pomysł – i nie doszłoby do tego wszystkiego.
Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć
– Chcę tylko powiedzieć, że może czytanie to jakiś rodzaj przekleństwa
– dokończył Fowler. – Może lepiej trzymać się tylko tego, co człowiek ma w głowie.
Amen, miałem ochotę dodać, choć sam nie wiem dlaczego.
Kiedy piszę te słowa, siedzę w byłej kajucie doktora Peddiego na pokładzie HMS Terror, gdyż komandor Crozier kazał mi spędzać każdy wtorek, środę i czwartek na Terrorze, a pozostałą część tygodnia na Erebusie. Podczas mojej nieobecności Lloyd dogląda sześciu wracających do zdrowia pacjentów w izbie chorych Erebusa. Niestety, niedawno odkryłem z przerażeniem, że niemal tylu samo chorych jest tutaj, na Terrorze.
Większość cierpi na chorobę, którą my, arktyczni lekarze, nazywamy najpierw nostalgią, a potem osłabieniem. Do pierwszych objawów tej choroby
– prócz krwawiących dziąseł, pomieszania myśli, słabości kończyn, licznych siniaków i krwawienia w okrężnicy – należy także bardzo silne pragnienie powrotu do domu. Później objawy przybierają na sile, pacjent jest coraz słabszy, traci kontakt ze światem, krwawi z odbytu, dziąseł i otwartych ran, aż w końcu nie ma sił pracować ani nawet stać.
Inna nazwa dla nostalgii i osłabienia – nazwa, której lekarze wolą nie wymieniać głośno i której ja także jeszcze nie wymieniłem – to szkorbut.
Wczoraj w swojej kajucie zaszył się także komandor Crozier, dręczony ciężką chorobą. Słyszę jego przytłumione jęki, gdyż kajuta Peddiego sąsiaduje z kabiną komandora. Przypuszczam, że komandor Crozier mocno zaciska na czymś zęby – być może na pasku skóry – by inni nie słyszeli jego jęków. Ja jednak zawsze byłem obdarzony – choć sam nie wiem, czy to dar, czy przekleństwo – doskonałym słuchem.
Wczoraj komandor przekazał dowodzenie nad statkiem i całą wyprawą porucznikowi Little ‘owi – tym samym w sposób dyskretny, lecz stanowczy oddał władzę Little’owi, a nie komandorowi Fitzjamesowi – i wyjaśnił mi, że zmaga się z nawrotem malańi.
To kłamstwo.
Komandor Crozier cierpi nie tylko na objawy typowe dla malarii – wiem to, bo wciąż słyszę go przez ścianę i wiem, że będę słyszał aż do piątkowego poranka, kiedy to wrócę na Erebusa.
Ze względu na słabość, której ulegał zarówno mój wuj, jak i ojciec, wiem, z jakimi demonami walczy dzisiejszej nocy nasz dowódca.
Komandor Crozier to człowiek uzależniony od mocnych alkoholi i albo zapasy tych alkoholi na obu pokładach właśnie się skończyły, albo komandor postanowił sam uwolnić się od nich na czas tego kryzysu. Tak czy inaczej cierpi teraz okropne męki i będzie je cierpiał jeszcze przez wiele dni. Może stracić rozum. Na razie ten okręt i ta ekspedycja pozbawione są więc swego prawdziwego dowódcy. Jego jęki, rozbrzmiewające na pokładzie statku zmierzającego ku chorobie i rozpaczy, budzą litość i współczucie.
Chciałbym mu jakoś pomóc. Chciałbym pomóc dziesiątkom innych cierpiących – rannych, poparzonych, chorych na szkorbut, niedożywionych, popadających w szaleństwo – na pokładzie tego statku i jego siostrzanej jednostki. Chciałbym umieć pomóc samemu sobie, bo i ja zdradzam pierwsze objawy nostalgii i osłabienia.
Ale niewiele mogę zrobić, i jako człowiek, i jako jedyny lekarz na pokładzie obu statków.