Myślę, że popełniłbym grzech pychy – nie wspominając o kłamstwie – gdybym twierdził tutaj, że nie myślałem już wcześniej o sięgnięciu po moją ukrytą butelkę z morfiną, opium i laudanum (oraz innymi substancjami medycznymi).
Nigdy jednak nie wyjąłem jej z ukrycia.
Do dzisiaj.
Przyznam, że sądziłem wcześniej, iż owe środki będą działać szybciej i gwałtowniej, niż dzieje się to w rzeczywistości.
Straciłem już czucie w stopach – drętwota sięga teraz rzepek – przypuszczam jednak, że minie co najmniej kolejne dziesięć minut, nim trucizna unieruchomi moje serce i inne ważne narządy.
Opróżniłem właśnie do końca butelkę z miksturą. Przypuszczam, że tylko z tchórzostwa nie wypiłem całej jej zawartości od razu.
Przyznam tutaj – z powodów czysto naukowych, na wypadek gdyby ktoś znalazł kiedyś ten dziennik – że mikstura ma silne działanie odurzające. Gdyby ktoś siedział teraz przy mnie w to ciemne, burzowe popołudnie, widziałby, jak w ostatnich chwilach swego życia mimowolnie kiwam głową i szczerzę zęby w pijackim uśmiechu.
Nie polecam jednak nikomu powtarzania tego eksperymentu, nawet dla dobra całej medycyny.
Co prowadzi mnie do ostatecznego wyznania.
Po raz pierwszy i jedyny w całej mej karierze i całym moim życiu nie zrobiłem dla pacjenta wszystkiego, co mogłem.
Mówię, oczywiście, o biednym panu Magnusie Mansonie.
Moja diagnoza obrażeń powstałych w wyniku podwójnego postrzału była kłamstwem. Kule z pistoletu komandora były małe, to prawda, musiały jednak uderzyć z ogromną siłą, gdyż obie – co stwierdziłem już przy pierwszych oględzinach – przeszyły nie tylko skórę olbrzyma i jego mięśnie, ale i narządy wewnętrzne.
Już po wstępnym badaniu wiedziałem, że pociski tkwią w żołądku pana Mansona, jego śledzionie, wątrobie lub jakimś innym ważnym narządzie, i że można go uratować, tylko usuwając owe pociski z jego ciała.
Skłamałem.
Jeśli istnieje piekło – w które już nie wierzę, gdyż ta ziemia i zamieszkujący ją ludzie wystarczą za piekło dla całego wszechświata – zostanę strącony do najgorszej części najniższego piekielnego kręgu.
Nic mnie to nie obchodzi.
Powinienem tu wspomnieć, że robi mi się zimno i że… drętwieją mipALcE.
Kiedy przed miesiocem dopadła nas buza, dzikowałem Bog.
Wydwało sie wówczas że naprwde dojdzimy do Obzu Terrorr. Wydawało sie ze pan Hickey wgrał. Byliśmy – tak sadze – niecałe 20 mil od tego obozu i pokonywaliśmy 3 lub 4 mile dziennie przy pięknej pogodzie kiedy uderzył pierwszy z całej serii sztormów.
Jeśli Bóg istnieje… dziękuje Panie Boże.
Śniek. Ciemnos. Strraszliw wiatr noca i za dnia.
Marynarze nie mgli ciągnąc san. Wiatprowal namoty. Tempratura spadla o 50 stpni.
Zima uderzył jak mttot bozy. Pan Hickey mugjeeynie ulozyc breznetprzy szalpie i zabić Polowe ludzi by nakarmić druga Polowe.
Niektrzy marynarze uciekli w śnieżyce i umarli.
Niektuzzy zostali i zginęli od kul.
Niektórzy zamazrzli na smierc.
Niktzy zjedli inyh ludzi i taz umarli
Pan Hickey i pan Masnonn siedzą w swjej lodzi na wietrzzz. mysle choc nie wim, zepaan Mann juz nie zyje.
Jaa go zabilme.
Zablem ludzi ktrych zosstawlem w obozie ratnkowym… Tak mi przykro. Tak mi przykro.
Pzez cale życie, moj brat wie szkoa ze go tuniema, Thmas wie, cle życie uwlbalem Plaona i dialog Sokratesa.
Umieram jakk wlki Sokates aleja nate smierc zalsuguje truzicna wędruje w gore ciała zmienia rece i pice – palce lekrza – w odretwile patyki i tak sie ciesze
Napsalme te wiadmosc ipzypilam do piersi
ZJEDZ TE DOCZSNE SZCZĄTKI DOKTRA HARRY D.S. GOODSSSIRA JEŚLI CHSES TRCIZNA W TYM CIELEI KOSCICH CIEBII TEZ ZBIJE
Ludziew Ob rat
Thomnas jeśli znajd to na moim i prze
Tak mi Przykro.
Robieni co mglem ale nigd
Rany paan Mansna NIE Z ALU
Bze mij Idzi ws ej opi
59
HICKEY
Na południowo-zachodnim przylądku Wyspy Króla Williama. 18 października 1848.
W ciągu ostatnich kilku dni, a może tygodni, Cornelius Hickey uświadomił sobie, że przestał być królem. Był teraz bogiem.
Właściwie – przypuszczał tylko, nie był tego jeszcze całkiem pewien, ale nabierał tej pewności z każdą chwilą – Cornelius Hickey stał się bogiem.
Wszyscy wokół niego umarli, a on wciąż żył. Nie czuł już zimna. Nie czuł głodu ani pragnienia, nie musiał zaspokajać żadnych potrzeb. Widział w ciemnościach, które coraz dłużej zalegały nad ziemią, jego zmysły przenikały także śnieg i wiatr.
Gdy wiatr pozbawił ich namiotów, zwykli śmiertelnicy potrzebowali brezentu i lin, by zbudować sobie przy szalupie osłonę, pod którą chronili się przed wiatrem, aż umarli, Hickey jednak czuł się doskonale na swoim tronie, wysoko na rufie szalupy.
Kiedy po trzech tygodniach nieustających śnieżyc, wiatru i mrozu, uniemożliwiających dalszą wędrówkę, jego zwierzęta pociągowe skomlały i błagały go o jedzenie, Hickey zstąpił między nie niczym Bóg i obdarzył je swymi bochenkami chleba i rybami.
Zastrzelił Stricklanda, by nakarmić Seeleya.
Zastrzelił Dunna, by nakarmić Browna.
Zastrzelił Gibsona, by nakarmić Jerry’ego.
Zastrzelił Besta, by nakarmić Smitha.
Zastrzelił Morfina, by nakarmić Orrena… a może było odwrotnie. Hickey nie zaprzątał już sobie pamięci tak trywialnymi sprawami.
Teraz jednak ci, których tak hojnie obdarował, już nie żyli, zamarznięci w swoich śpiworach lub zastygli w przerażających, przedśmiertnych pozach. Być może znudził się nimi i także ich zastrzelił. Pamiętał jak przez mgłę, że przed tygodniem lub dwoma wycinał najlepsze części z ciał kilku innych ludzi, kiedy jeszcze potrzebował jedzenia. A może zrobił to tylko dla kaprysu. Nie pamiętał szczegółów. To i tak nie miało znaczenia.
Postanowił już, że kiedy śnieżyce ustaną – a wiedział, że teraz może im już rozkazywać i kazać im się uciszyć, kiedy tylko tego zapragnie
– przywróci kilku z nich do życia, by mogli zaciągnąć jego i Magnusa do Obozu Terror.
Przeklęty lekarz nie żył – otruł się i leżał teraz zamarznięty w swoim małym namiocie, kilka jardów od szalupy i wspólnego grobu, w który zamienił się namiot pozostałych marynarzy – Hickey postanowił jednak zignorować ten nieprzyjemny incydent, który w gruncie rzeczy nie miał dlań żadnego znaczenia. Nawet bogowie mają fobie, a Cornelius Hickey zawsze bał się trucizn. Rzuciwszy okiem na ciało lekarza – i strzeliwszy mu w głowę, by upewnić się, że przeklęty konował nie udaje – nowy bóg Hickey wycofał się i zostawił w spokoju zatrute ścierwo.
Magnus już od tygodni pojękiwał, skarżył się i narzekał ze swego ulubionego miejsca na dziobie, jednak ostatnio dziwnie ucichł. Kiedy poruszył się po raz ostatni, podczas krótkiego okresu ciszy między kolejnymi śnieżycami, kiedy blask księżyca oświetlił na moment szalupę i przytulony do niej, przysypany śniegiem namiot, niskie wzgórze, na którym stała ich łódź, zamarzniętą plażę na zachodzie i rozciągające się za nim lodowe pola, otworzył usta, jakby chciał prosić o coś swego kochanka i boga.
Jednak z jego ust zamiast słów lub choćby kolejnej skargi wypłynął strumień gorącej krwi, który ściekał mu po brodzie i dłoniach złożonych na brzuchu, a potem zamienił się w kałużę na dnie łodzi obok jego butów. Krew wciąż okrywała jego gęsty zarost zamarzniętymi na kamień falami, upodabniając go do biblijnych proroków o wielkich, pofalowanych brodach. Od tej pory Magnus nie odezwał się ani słowem.
Śmiertelna drzemka, w którą zapadł jego towarzysz, nie niepokoiła Hickeya – wiedział, że gdy tylko zechce, przywróci Magnusa do życia – jednak wpatrzone weń nieustannie oczy i otwarte usta po kilku dniach zaczęły działać bogowi na nerwy. Szczególnie irytowały go zamarznięte oczy Magnusa, które po jakimś czasie zamieniły się w białe lodowe kule.