Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wieczorem tego dnia, 16 lipca, kiedy wszyscy spali, a tylko jeden człowiek stał na wachcie, komandor Crozier poprosił mnie, bym przyszedł do jego namiotu. Komandor spał teraz w jednym namiocie z Charlesem Des Voeux; ze swoim intendentem, Charlesem Hamiltonem Osmerem (u którego zaobserwowałem pierwsze objawy zapalenia płuc); z Williamem Bellem (sternikiem z Erebusa); oraz z Philipem Reddingtonem, dowódcą dziobówki z Erebusa.

Komandor skinął głową, a wszyscy oprócz pierwszego oficera Des Voeux i pana Osmera opuścili namiot.

– Doktorze Goodsir – zaczął komandor – potrzebuję pańskiej rady.

Skinąłem głową i słuchałem.

– Mamy dość ubrań i namiotów – mówił komandor Crozier. – Dodatkowe buty, które kazałem załadować do szalup, uchroniły wielu marynarzy przed odmrożeniami i amputacją stóp.

– Zgadzam się z panem, komandorze – odrzekłem, choć wiedziałem, że to nie w tej kwestii komandor chciał zasięgnąć mojej rady.

– Jutro rano powiem marynarzom, że zostawimy jeden welbot, dwa kutry i jedną szalupę, i od tej pory będziemy ciągnąć tylko pięć pozostałych łodzi – kontynuował komandor Crozier. – Te dwa welboty, dwa kutry i szalupa są w najlepszym stanie i powinny nam wystarczyć, gdybyśmy natrafili na jakieś obszary otwartej wody.

– Wszyscy na pewno przyjmą tę wiadomość z ogromną radością, komandorze – odrzekłem. Sam byłem ogromnie uradowany. Ponieważ od jakiegoś czasu także pomagałem ciągnąć sanie i łodzie, nie mogłem nacieszyć się myślą, że wreszcie nie trzeba będzie wracać po drugą partię ciężkiego ładunku.

– Chciałbym pana zapytać, doktorze Goodsir – mówił dalej komandor

– czy możemy zmniejszyć racje żywnościowe marynarzy? A właściwie, czy kiedy to już zrobimy, ludzie jeszcze dadzą radę ciągnąć łodzie? Potrzebuję pańskiej fachowej opinii, doktorze.

Spojrzałem na podłogę namiotu. Przenośna kuchenka pana Diggle’a – a może specjalne urządzenie do podgrzewania herbaty pana Walla – wypaliła w płótnie podłogi dziurę, kiedy jeszcze mieliśmy paliwo do kuchenek eterowych.

– Komandorze, panie Des Voeux – przemówiłem po chwili, wiedząc, że to, co powiem, jest dla nich oczywiste – racje, które otrzymują teraz marynarze, nie dają im dość sił i energii do wykonywania codziennych zadań. – Wziąłem głęboki oddech. – Wszystko, co jedzą, jest zimne. Żywność z puszek skończyła się już kilka tygodni temu. Kuchenki i lampy na eter zostawiliśmy na lodzie, razem z pustymi butelkami po paliwie. Dziś wieczorem każdy dostanie na kolację jednego suchara, kawałeczek solonej wieprzowiny, jedną uncję czekolady, odrobinę herbaty, niecałą łyżeczkę cukru i łyżkę rumu.

– I odrobinę tytoniu, który zachowaliśmy do tej pory – dodał pan Osmer. Skinąłem głową.

– Tak, i odrobinę tytoniu. Marynarze uwielbiają tytoń. Mieliście panowie świetny pomysł, ukrywając przed nimi te resztki zapasów. Odpowiadając na pańskie pytanie, komandorze: nie, nie sądzę, by ludzie mogli nadal funkcjonować przy jeszcze mniejszych racjach.

– Będą musieli – odparł komandor Crozier. – Za sześć dni skończy nam się solona wieprzowina. Za dziesięć rum.

Pan Des Voeux odchrząknął, dając znak, że chce coś powiedzieć.

– Wszystko zależy od tego, czy uda nam się znaleźć i zabić więcej fok na krze – rzekł.

Wszyscy obecni w namiocie – wszyscy uczestnicy ekspedycji – dobrze wiedzieli, że odkąd opuściliśmy przed dwoma miesiącami Zatokę Luksusów, udało nam się upolować dwie foki.

– Moim zdaniem – odezwał się ponownie Crozier – powinniśmy znów ruszyć na północ, w stronę Ziemi Króla Williama – to tylko trzy, góra cztery dni marszu. Tam będziemy mieli mech i porosty. Podobno z niektórych gatunków można ugotować jadalną zupę. Oczywiście, jeśli uda nam się znaleźć te właściwe gatunki.

Sir John Franklin, pomyślałem. Człowiek, który zjadł swoje buty. Mój starszy brat opowiedział mi tę historię kilka tygodni przed wypłynięciem naszych statków. Sir John, nauczony smutnym doświadczeniem, wiedziałby dokładnie, które gatunki mchów i porostów nadają się do jedzenia.

– Ludzie ucieszą się, że zejdą z lodu, komandorze – rzekłem głośno, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. – Jeszcze bardziej ucieszy ich wiadomość, że będą ciągnąć mniej łodzi.

– Dziękuję panu, doktorze – oparł komandor Crozier. – To wszystko. Skłoniłem głowę w żałosnym salucie, wyszedłem z namiotu, zajrzałem do najciężej chorych – nie mamy już izby chorych, a Bńdgens i ja chodzimy co wieczór od namiotu do namiotu, by zbadać chorych i podać im lekarstwa – wróciłem do swego namiotu (który dzielę teraz z Bridgensem, nieprzytomnym Dauidem Leysem, umierającym mechanikiem Thompsonem i ciężko chorym cieślą, panem Honeyem) i natychmiast zapadłem w głęboki sen.

Tej nocy lód otworzył się i pochłonął namiot, w którym spało naszych pięciu żołnierzy – sierżant Tozer, kapral Hedges, szeregowy Wilkes, szeregowy Hammond i szeregowy Dały.

Tylko Wilkes zdołał wydostać się z namiotu, nim ten zatonął w ciemnym jak wino morzu. Marynarze wyciągnęli go ze szczeliny tuż przed tym, jak lód zamknął się ponownie z ogłuszającym trzaskiem.

Wilkes był jednak zbyt wyziębiony, chory i przerażony, by przeżyć, mimo że wraz z Bridgensem owinęliśmy go w ostatnie suche koce i ułożyliśmy między sobą. Umarł tuż przed wschodem słońca.

Jego ciało zostało na lodzie wraz z porzuconymi saniami, łodziami i stertą ubrań.

Nikt nie wspomniał ani słowem, że należałoby wyprawić pogrzeb jemu i pozostałym czterem żołnierzom.

Nikt nie wznosił okrzyków radości, kiedy komandor oświadczył, że nie będziemy już dłużej ciągnąć czterech łodzi i sań.

Ruszyliśmy na północ, w stronę lądu kryjącego się tuż za horyzontem. Wyglądaliśmy i czuliśmy się zapewne sto razy gorzej niż żołnierze Napoleona wracający spod Moskwy.

Tizy godziny później lód znów pękł, a my stanęliśmy przed szczelinami, które były zbyt wąskie, by spuścić na nie łodzie, a zbyt szerokie, by dało się przez nie przeciągnąć sanie.

49

CROZIER

Ziemia Króla Williama, szerokość geograficzna nieznana, długość geograficzna nieznana. 26 lipca 1848.

Kiedy Crozier spał – nawet przez kilka minut – sny wracały. Dwa szkielety w odsłoniętej łodzi. Amerykańskie dziewczynki, które symulują rozmowę z duchem, strzelając palcami u nóg. Amerykański lekarz pozujący na podróżnika, pękaty mężczyzna w eskimoskiej kurtce stojący na zalanej światłem scenie. Jeszcze raz dwa szkielety w łodzi. Noc zawsze kończyła się snem, który niepokoił Croziera najbardziej.

Jest chłopcem, siedzi z Memo Moirą w olbrzymiej katolickiej katedrze. Jest nagi. Memo pcha go w stronę ołtarza i balustrady oddzielającej ołtarz, ale on boi się iść naprzód. W katedrze jest zimno; marmurowa podłoga pod stopami młodego Francisa jest zimna; na drewnianych ławach skrzy się warstwa lodu.

Młody Francis Crozier klęka przy balustradzie. Czuje na sobie pełen aprobaty wzrok Memo Moiry, ale jest zbyt wystraszony, by się odwrócić. Coś zbliża się do niego.

Ksiądz pojawia się niespodziewanie, jakby wynurzył się z zapadni ukrytej po drugiej stronie balustrady. Jest olbrzymi, o wiele za duży na człowieka, a jego białe szaty ociekają wodą. Pochyla się nad małym Francisem Crozierem, otaczając go zapachem potu, krwi i gnijącego mięsa.

Francis zamyka oczy i wysuwa język, by przyjąć eucharystię – dokładnie tak, jak uczyła go tego Memo w swoim domu. Wie, jak bardzo ważny jest ten sakrament, boi się go. Wie, że jeśli przyjmie papistyczną hostię, jego życie już nigdy nie będzie takie samo. I wie również, że jeśli jej nie przyjmie, jego życie się skończy.

Kapłan pochyla się niżej, przesłania cały świat… Crozier obudził się we wnętrzu łodzi. Zawsze, gdy wybudzał się z tych snów, nawet jeśli spał tylko przez kilka minut, serce waliło mu jak młotem, a w ustach czuł nieznośną suchość. Drżał też na całym ciele, choć raczej z zimna niż ze strachu.

147
{"b":"102265","o":1}