Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Lód w tej części zatoki, w której przebywali 18 lipca, popękał w wielu miejscach. Przez kolejne cztery dni nie ruszali się z ogromnej kry, na której rozbili obóz tamtego dnia; wcześniej zdjęli wszystkie łodzie z sań i przygotowali je do spuszczenia na wodę, zostawiając na zewnątrz tylko namioty i śpiwory.

Każdej nocy wybiegali z namiotów, zbudzeni kołysaniem kry i głośnym trzaskami, pewni, że lód otwiera się pod nimi i lada moment ich pochłonie, podobnie jak pochłonął sierżanta Tozera i jego ludzi. Każdej nocy trzaski, przypominające wystrzały karabinowe, w końcu przycichały, gwałtowne kołysanie ustawało i wszyscy wracali do swoich śpiworów.

Zrobiło się cieplej, czasami temperatura sięgała niemal poziomu zamarzania wody – tych kilka lipcowych tygodni było zapewne najcieplejszym okresem arktycznego lata, które znów okazało się bezlitośnie i morderczo zimne – lecz ludzie byli bardziej wyziębieni i przygnębieni niż kiedykolwiek. Czasami zamiast śniegu z nieba padał deszcz. Kiedy robiło się zimniej, kryształki lodu unoszące się w mglistym powietrzu okrywały wilgocią ich wełniane ubrania, było bowiem zbyt ciepło, by mogli nosić wodoodporne zimowe okrycia. Pot wsiąkał w brudną bieliznę, brudne koszule i skarpety, w obszarpane, okryte cienką warstwą lodu spodnie; choć zużyli już niemal cały zapas żywności, łodzie robiły się coraz cięższe, przybywało bowiem chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Doktor Goodsir informował Croziera codziennie, że stopy kolejnych ludzi – wiecznie przemoczone, pomimo całego zapasu butów, które komandor kazał zabrać ze statku – zaczynają gnić, że czernieją kolejne palce i pięty, że coraz więcej nóg nadaje się tylko do amputacji.

Przemoczone namioty nigdy nie wysychały. Śpiwory, do których wsuwali się po zapadnięciu zmroku, były przemoczone i zamarznięte od środka i na zewnątrz – i nigdy nie wysychały. Kiedy marynarze budzili się rano po kilku godzinach niespokojnego snu, wnętrze każdego z namiotów oblepione było trzydziestoma funtami szronu, który spadał na ich głowy, ramiona i twarze, gdy próbowali pić maleńką porcję letniej herbaty, roznoszonej codziennie przez komandora Croziera, pana Des Voeux i pana Coucha – Crozier zapoczątkował ten dziwny zwyczaj kilka dni po rozpoczęciu ich wędrówki przez lód, a marynarze zdążyli się już doń przyzwyczaić na tyle, że uważali go za coś zupełnie normalnego.

Pan Wall, kucharz z Erebusa, zapadł na chorobę przypominającą gruźlicę i niemal przez cały czas leżał zwinięty w kłębek na dnie jednej z łodzi, lecz pan Diggle zupełnie się nie zmienił – wciąż był tym samym energicznym, wulgarnym i wygadanym typem, który zarażał swym optymizmem innych i podnosił ich na duchu. Teraz, gdy zużyli już niemal cały zapas eteru, pan Diggle miał niewiele pracy – dwa razy dziennie dzielił między wszystkich marynarzy drobne porcje solonej wieprzowiny i resztki innych wiktuałów, czemu zawsze przyglądał się uważnie sternik Osmer i jeszcze jeden oficer. Diggle, niepoprawny optymista, sporządził jednak prymitywny piecyk na foczy tłuszcz, przekonany, że gdy tylko upolują więcej fok, będzie mógł coś na nim przyrządzić.

Crozier codziennie wysyłał myśliwych na lód, lecz jego ludzie nieodmiennie wracali z pustymi rękami – nawet gdy udało im się znaleźć jakieś foki, te zawsze chowały się do swoich maleńkich otworów w krze, nim zdołali je ustrzelić. Kilka razy zostały nawet trafione ze śrutówki lub muszkietu, miały jednak jeszcze dość sił, by zanurkować w ciemnej wodzie, pozostawiając po sobie tylko krwawy ślad na powierzchni lodu. Czasami myśliwi zlizywali tę krew.

Crozier spędził w obszarach podbiegunowych wiele lat i wiedział, że w połowie lipca morze i kra powinny tętnić życiem; oczyma wyobraźni widział morsy wygrzewające się w słońcu lub pływające tuż przy krawędzi kry; całe stada fok bawiących się w wodzie jak dzieci lub pełzających komicznie po lodzie; białuchy i narwale sunące majestatycznie przez pasy otwartej wody; niedźwiedzice z małymi polujące na foki i unikające silniejszych samców, które zjadłyby zarówno młode, jak i je same; wreszcie całą obfitość morskich ptaków, ogromne stada przesłaniające błękitne niebo, obsiadające grzbiety lodowych gór i unoszące się na morskich falach.

Tego lata, drugi rok z rzędu, niemal jedynymi żywymi istotami na lodzie byli marynarze ciągnący z uporem ciężkie sanie i ich prześladowca, który ukazywał im się czasem z dala, pozostając jednak poza zasięgiem ich muszkietów i strzelb. Kilkakrotnie wieczorem słychać było skomlenie lisów polarnych, czasami na śniegu widać było również ich ślady, żaden jednak nigdy nie pokazał się myśliwym. Kilka razy marynarze słyszeli też wieloryby, kiedy jednak rzucali się biegiem w ich stronę, przeskakując z kry na krę i ryzykując życie, ogromne ssaki znikały pod wodą, nim nawet zdążyli je zobaczyć.

Crozier nie miał pojęcia, czy zdołaliby zabić narwala lub białuchę z kilku strzelb i muszkietów, które jeszcze im zostały, sądził jednak, że tak – kilka kul prosto w mózg powinno zabić każde stworzenie prócz bestii, która wciąż ich prześladowała (choć marynarze dawno już uznali, że nie jest to żadne zwierzę, lecz rozgniewany bóg rodem z Księgi Lewiatana). Gdyby znaleźli w sobie dość sił, by wyciągnąć ubitego narwala na lód, mieliby zapasy oleju do pieca pana Diggle’a na kilka tygodni lub miesięcy i objadaliby się do nieprzytomności świeżym tłuszczem i mięsem.

Najbardziej jednak Crozier pragnął zabić samego potwora. W odróżnieniu od większości swoich podwładnych uważał, że jest to śmiertelne stworzenie – zwierzę, nic więcej. Sprytniejsze niż biały niedźwiedź, ale tylko zwierzę. Crozier wiedział, że gdyby udało im się zabić potwora, sam ten fakt oraz radość, jaką daje zemsta, podniosłyby morale pozostałych przy życiu marynarzy bardziej niż odkrycie dwudziestu galonów przedniego rumu.

Bestia nie niepokoiła ich od czasu śmierci porucznika Little’a i jego ludzi. Zgodnie z rozkazami komandora myśliwi, którzy natknęliby się na ślady potwora, mieli natychmiast wracać do obozu; Crozier chciał mieć do dyspozycji wszystkich ludzi zdolnych do walki i wszystkie strzelby. Gdyby musiał, kazałby ludziom tłuc w garnki i krzyczeć ile sił w płucach, byle tylko wypłoszyć potwora, jakby ten był tygrysem ukrywającym się w wysokiej trawie gdzieś w Indiach.

Crozier wiedział jednak, że byłoby to równe nieskuteczne jak pułapka na niedźwiedzie sir Johna. By zwabić potwora, potrzebowali skutecznej przynęty. Był pewien, że potwór wciąż im towarzyszy, podchodzi bliżej w ciągu coraz dłuższych godzin ciemności, za dnia zaś ukrywa się pod lodem. Wiedział też, że podszedłby jeszcze bliżej, gdyby tylko udało im się go zwabić. Nie mieli jednak świeżego mięsa, a gdyby nawet takie znaleźli, jego ludzie woleliby je zjeść, niż wykorzystać jako przynętę na potwora.

Kiedy jednak Crozier myślał o olbrzymich rozmiarach i masie bestii, nie miał wątpliwości, że ważyła co najmniej tonę, a może nawet kilka ton, gdyż duże samce białych niedźwiedzi osiągały masę tysiąca pięciuset funtów, a potwór był od nich kilkakrotnie większy. Gdyby więc udało im się zabić ich zabójcę, mieliby co jeść przez wiele tygodni. Każdy kęs, nawet spożywany na zimno, w marszu, przypominałby też o słodkiej zemście i podnosił ich na duchu.

Francis Crozier wiedział, że gdyby mogło się to spełnić, on sam wyszedłby na lód i zamienił się w żywą przynętę. Gdyby. Gdyby w ten sposób uratował i nakarmił chociaż kilku spośród swoich ludzi, zwabiłby potwora i pozwolił, by marynarze, którzy nauczyli się już strzelać nie gorzej niż pochłonięci przez morze żołnierze z Terroru, wpakowali w niego całą masę kul i wreszcie uśmiercili, nawet jeśli on sam także miałby tego nie przeżyć.

Wraz z myślą o żołnierzach pojawił się w jego umyśle obraz ciała szeregowca Henry’ego Wilkesa pozostawionego kilka tygodni wcześniej w porzuconej łodzi. Wilkes nie miał nawet skromnego pogrzebu; tuż przed świtem Crozier, Des Voeux i kilku przyjaciół żołnierza odmówiło jedynie krótką modlitwę nad jego zwłokami.

148
{"b":"102265","o":1}