Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Powinniśmy byli wykorzystać ciało Wilkesa jako przynętę, pomyślał Crozier, leżąc na dnie welbotu i wsłuchując się w chrapanie śpiących dokoła ludzi.

Potem uświadomił sobie – nie po raz pierwszy – że mieli ze sobą świeższą przynętę. Od ośmiu miesięcy, od grudniowej nocy, kiedy to potwór ścigał lodomistrza Blanky’ego, David Leys był tylko bezużytecznym ciężarem. Od czterech miesięcy marynarze ciągnęli go ze sobą niczym sto trzydzieści funtów brudnej bielizny, a Leys, choć leżał nieruchomo i wpatrywał się nicość, potrafił jednak zjeść codziennie swoją porcję wieprzowiny i wypić przysługującą mu herbatę i rum.

Crozier był mile zaskoczony faktem, że żaden z jego ludzi – nawet wiecznie niezadowoleni Hickey i Aylmore – nie zaproponowali dotąd, by zostawić Leysa i innych chorych, którzy nie mogli iść o własnych siłach. Wszystkich jednak z pewnością nachodziła ta sama myśl…

Zjeść ich.

Zjeść najpierw Leysa, a potem pozostałych, kiedy już umrą.

Francis Crozier był tak głodny, że mógł sobie wyobrazić jedzenie ludzkiego mięsa. Nie zabiłby człowieka, by go pożreć – jeszcze nie – ale skoro ów człowiek i tak był już martwy, to dlaczego mieli zostawiać tyle mięsa i pozwalać, by zgniło w arktycznym słońcu? Albo, co gorsza, by zostało pożarte przez ścigającego ich potwora?

Jako młody, dwudziestokilkuletni porucznik, Crozier usłyszał opowieść o komandorze Pollardzie, który dowodził w latach dwudziestych amerykańskim brygiem Essex (historią tą raczono wszystkich młodych żeglarzy, którzy wypuszczali się na szerokie wody).

Essex został uszkodzony i w konsekwencji zatopiony przez olbrzymiego, liczącego osiemdziesiąt pięć stóp długości kaszalota. Działo się to na środku Pacyfiku, z dala od jakiegokolwiek stałego lądu. Cała dwudziestoosobowa załoga przebywała właśnie w łodziach, polując na wieloryby, i wróciła do statku, gdy ten zaczynał już tonąć. Rozbitkowie, zasiadający w trzech welbotach, zdążyli zabrać z niego jeszcze trochę narzędzi, przyrządy nawigacyjne i jeden pistolet. Mieli też niewielkie zapasy żywności, złożone z dwóch żywych żółwi, które złapali na wyspach Galapagos, dwóch skrzynek sucharów i sześciu beczek słodkiej wody.

Ruszyli w stronę Ameryki Południowej.

Najpierw, oczywiście, zabili i zjedli wielkie żółwie. Potem udało im się schwytać rybę latającą, która wskoczyła przypadkiem do jednej z łodzi (w odróżnieniu od żółwiego mięsa, które zdołali jakoś ugotować, rybę zjedli na surowo). Później nurkowali w morzu i zdrapywali z kadłubów łodzi pąkle, które jedli z sucharami.

Kolejny niezwykły przypadek sprawił, że dopłynęli do Wyspy Hendersona – jednego z nielicznych skrawków stałego lądu rozsianych po bezkresnym błękicie Oceanu Spokojnego. Przez cztery dni dwudziestu marynarzy łapało kraby, polowało na mewy i wybierało jaja z ich gniazd. Komandor Pollard wiedział jednak, że na wyspie jest zbyt mało krabów i mew, by utrzymać jego ludzi przy życiu dłużej niż przez kilka tygodni, zarządził więc głosowanie. Siedemnastu spośród dwudziestu marynarzy chciało ponownie wypłynąć na morze. Dwudziestego siódmego grudnia 1820 roku spuścili więc łodzie na wodę, pożegnali się z trójką swych towarzyszy i odbili od brzegu.

Dwudziestego ósmego stycznia sztorm rozdzielił trzy łodzie. Osamotniony welbot komandora Pollarda wciąż płynął na wschód, zamknięty między bezkresem błękitnej wody i rozpalonego słońcem nieba. Każdy z członków pięcioosobowej załogi otrzymywał codziennie półtorej uncji sucharów – nieprzypadkowo właśnie takie racje zamierzał wydzielać swym ludziom komandor Crozier, gdy skończą się już zapasy solonej wieprzowiny.

Kilka kęsów jedzenia i kilka łyków wody dziennie utrzymywały przy życiu całą załogę Pollarda – jego bratanka Owena Coffina, czarnoskórego byłego niewolnika Barzillaia Raya i dwóch marynarzy – przez kolejne dziewięć tygodni.

Od najbliższego lądu dzieliło ich jeszcze ponad tysiąc sześćset mil, kiedy jednego dnia zjedli ostatnie suchary i wypili ostatnią porcję wody. Crozier obliczył, że kiedy za miesiąc jego ludziom skończą się zapasy sucharów, od najbliższych ludzkich osad wciąż będzie ich dzieliło osiemset mil.

Pollard był w o tyle gorszej sytuacji, że wszyscy na pokładzie jego łodzi wciąż żyli, postanowili więc ciągnąć losy. Najkrótszą zapałkę wyciągnął młody bratanek Pollarda, Owen Coffin. Potem losowali ponownie, by wybrać tego, kto dokona zabójstwa. Tym razem najkrótszą zapałkę wyciągnął Charles Ramsdell.

Chłopiec pożegnał się ze wszystkimi drżącym głosem (Crozier pamiętał do tej pory grozę, jaką przejęła go ta część opowieści, gdy pewien stary żeglarz, który opowiadał mu tę historię podczas wspólnej wachty u wybrzeży Argentyny, udatnie naśladował drżący głos skazanego na śmierć chłopca), a potem położył głowę na burcie i zamknął oczy.

Komandor Pollard, jak sam później zeznał, podał Ramsdellowi pistolet i odwrócił się.

Ramsdell strzelił Owenowi w tył głowy.

Pozostała piątka, łącznie z komandorem Pollardem, wujem chłopca, wypili jego świeżą, ciepłą krew. Choć była słona, w odróżnieniu od otaczającego ich morza nadawała się do picia.

Następnie odarli kości nieszczęśnika z mięsa i zjedli je na surowo.

W końcu połamali kości Owena Coffina i wyssali z nich szpik.

Ciało chłopca wystarczyło im na trzynaście dni i gdy zastanawiali się już na ponownym losowaniem, czarnoskóry Barzillai Ray umarł z pragnienia i wyczerpania. Jego krew, mięso i kości utrzymały ich przy życiu aż do 23 lutego 1821 roku, kiedy to uratował ich statek wielorybniczy Dauphin.

Francis Crozier nigdy nie poznał komandora Pollarda, znał jednak jego dalsze losy. Pechowy Amerykanin utrzymał swój stopień i jeszcze raz wypłynął na morze – i znów stracił okręt. Choć i tym razem zdołał się uratować, nikt już nie powierzył mu dowództwa nad statkiem. Zaledwie kilka miesięcy przed wypłynięciem ekspedycji sir Johna Crozier słyszał, że komandor Pollard pracuje jako stróż nocny w Nantucket. Podobno żył w zupełnym osamotnieniu, odrzucony zarówno przez mieszkańców miasteczka, jak i wielorybników. Mówiono, że przedwcześnie się zestarzał, że mówił głośno do siebie samego i do swego nieżyjącego bratanka i że trzymał pod krokwiami w swoim domu suchary i soloną wieprzowinę.

Crozier wiedział, że jego ludzie będą musieli podjąć decyzję o jedzeniu swych zmarłych w ciągu najbliższych kilku tygodni, jeśli nie dni.

Wraz z upływem czasu coraz mniej marynarzy mogło iść o własnych siłach, a jeszcze mniej ciągnąć łodzie. Czterodniowy odpoczynek na lodzie wcale nie dodał im sił. Crozier, Des Voeux i Couch – młody porucznik Hodgson był przez komandora praktycznie zupełnie ignorowany – zmuszali ludzi do działania, wysyłali ich na polowanie, kazali naprawiać sanie i łodzie, słowem nie pozwalali, by ich podwładni leżeli bezczynnie w zamarzniętych śpiworach i przeciekających namiotach, nie mogli jednak zrobić nic ponadto – zewsząd otaczały ich wąskie szczeliny w lodzie, które uniemożliwiały dalszą wędrówkę na południe, wschód lub północ.

Crozier gotów był zrobić wszystko, byle tylko nie zawracać na zachód lub północny zachód.

Kra nie dryfowała jednak wcale w kierunku, w którym chcieli zmierzać, czyli na południowy wschód, w stronę ujścia Rzeki Backa. Spękany lód kręcił się w kółko, podobnie jak pak, który przez dwie długie zimy więził Erebusa i Terror.

Wreszcie w sobotę, 22 lipca, lód popękał na tyle, że Crozier kazał spuścić łodzie na wodę.

Płynęli od sześciu dni, w łodziach powiązanych linami, w przesmykach i pasmach wody zbyt małych lub zbyt krótkich, by dało się w nich wiosłować lub żeglować. Crozier miał ze sobą sekstans (cięższy teodolit zostawił na lodzie) i kiedy inni spali, sprawdzał ich położenie, korzystając z krótkich rozpogodzeń. Z jego obliczeń wynikało, że znajdują się w odległości osiemdziesięciu pięciu mil na północny zachód od ujścia Rzeki Backa.

Lada dzień Crozier spodziewał się ujrzeć półwysep łączący Ziemię Króla Williama z Półwyspem Adelajdy, kiedy jednak obudził się w środę 26 lipca, w jasny, bezchmurny poranek, zobaczył na niebie ciemniejsze pasma znaczące obecność lądu w odległości około piętnastu mil zarówno na północy, jak i na południu od łodzi.

149
{"b":"102265","o":1}