Sir John wstał.
Przez krótką, pełną niedowierzania chwilę komandorzy, oficerowie lodomistrzowie, mechanicy i lekarz tkwili w bezruchu, potem jednak’ oficerowie wstali szybko z miejsc, skinęli głowami i wyszli z ogromnej kajuty sir Johna.
Doktor Stanley kilkakrotnie szarpnął komandora porucznika Fitzjamesa za rękaw, kiedy mężczyźni przeszli wąską zejściówką i wkroczyli po schodach na pokład.
– Komandorze, komandorze – mówił Stanley – sir John nie udzielił mi głosu, ale chciałem poinformować wszystkich, że coraz więcej konserw się psuje.
Fitzjames uśmiechnął się i uwolnił rękaw z uścisku doktora.
– Postaramy się, by wkrótce mógł pan poinformować o tym sir Johna osobiście.
– Ale już mu o tym mówiłem – nie dawał za wygraną lekarz. – Chciałem tylko poinformować innych oficerów, na wypadek…
– Później, panie Stanley – uciął krótko Fitzjames.
Lekarz mówił coś jeszcze, lecz Crozier go nie dosłyszał, przeszedł dalej i gestem dał znak Johnowi Lane’owi, swemu bosmanowi, by przysłał po niego łódkę, która miała zawieźć go wąskim przesmykiem otwartej wody na pokład Terroru. Okręt Croziera wgryzał się uporczywie w coraz twardszą taflę lodu, a z jego komina biły w niebo kłęby czarnego dymu.
***
Przez kolejne cztery dni oba okręty przebijały się przez pak, zmierzając powoli na południowy zachód. HMS Terror spalał węgiel w zawrotnym tempie, wykorzystując całą moc silnika do walki z coraz grubszym lodem. Pasmo otwartej wody na południu zniknęło, niewidoczne nawet w słoneczne dni.
Temperatura spadła gwałtownie dziewiątego września. Długi wąski pas otwartej wody za rufą Erebusa pokrył się najpierw warstwą krążków śryżowych, a potem zamarzł na dobre. Morze wokół nich zamieniło się w jednolitą białą masę brył lodu, gór i wałów lodowych.
Przez sześć dni Franklin próbował wszystkich znanych mu sztuczek, które mogłyby uwolnić ich z lodowej pułapki – kazał posypywać lód przed dziobami okrętu pyłem węglowym, co miało przyspieszyć jego topnienie, wysyłał do pracy grupy ludzi z ogromnymi piłami, którzy wycinali lód sprzed okrętów kawałek po kawałku, zmieniał balast, kazał setce ludzi naraz atakować lód za pomocą kilofów, oskardów, łopat ostrzonych palików, wbijał kotwice daleko z przodu i ciągnął Erebusa – który dzień przed nagłym atakiem mrozu ponownie zajął miejsce przed Terrorem – jard po jardzie. Wreszcie kazał wszystkim zdrowym członkom załogi wyjść na lód, przydzielił wszystkim liny, a najsilniejszym uprzęże do sań i spróbował ciągnąć okręty naprzód, co było prawdziwie morderczą pracą przynoszącą wszakże mizerne skutki. Sir John bez przerwy powtarzał swoim ludziom, że być może już dwadzieścia, trzydzieści mil dalej czekają na nich otwarte przybrzeżne wody.
Otwarte wody mogły równie dobrze czekać na nich na powierzchni księżyca…
Nocą piętnastego września 1846 roku temperatura spadła poniżej zera a lód zaczął z jękiem i trzaskiem napierać na kadłuby okrętów. Rankiem każdy, kto wyszedł na pokład, mógł przekonać się na własne oczy, że wokół statków rozciąga się bezbrzeżna lodowa pustynia. Korzystając z krótkich okresów dobrej pogody pomiędzy coraz częstszymi śnieżycami, Crozier i Fitzjames ustalili pozycje swych statków. Obaj komandorzy obliczyli, że pozycja ta wynosi mniej więcej 70°05’ szerokości geograficznej północnej i 98°23’ długości geograficznej zachodniej, jakieś dwadzieścia pięć mil od północno-zachodniego brzegu Wyspy albo Ziemi Króla Williama – teraz ta różnica i tak nie miała żadnego znaczenia.
Utknęli w otwartym lodzie – w ruchomym paku – uwięzieni dokładnie na linii ataku „ruchomego lodowca” lodomistrza Blanky’ego, który ciągnął ku nim z obszarów polarnych na północnym zachodzie, z samego bieguna północnego. Z tego, co wiedzieli, w promieniu stu mil nie było żadnej zatoki, która mogłaby osłonić ich przed tym atakiem, a gdyby nawet wiedzieli o istnieniu takowej, i tak nie mogliby się do niej dostać.
O drugiej po południu tego dnia komandor sir John Franklin rozkazał przygasić ogień w kotłach zarówno na Erebusie, jak i na Terrorze. Palacze mieli utrzymywać tylko ciśnienie pary wystarczające do ogrzewania niższych pokładów na obu statkach.
Sir John nie wygłosił żadnego oświadczenia do swych ludzi. Nie było to potrzebne. Tego wieczoru, gdy marynarze układali się w swych hamakach na Erebusie i gdy Hartnell jak co dzień odmawiał szeptem Modlitwę za swego zmarłego brata, trzydziestopięcioletni marynarz Abraham Seeley z sąsiedniego hamaka syknął w jego stronę:
– Utknęliśmy po uszy w gównie, Tommy, i ani twoje modlitwy, ani Slr John nie wyciągną nas z niego… przynajmniej przez następne dziesięć miesięcy.
8
CROZIER
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 11 listopada 1847.
Minął rok, dwa miesiące i osiem dni od czasu pamiętnej narady w kajucie sir Johna, a oba okręty nadal tkwią w lodzie, mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie zatrzymały się tamtego wrześniowego dnia 1846 roku. Choć prąd z północnego zachodu przesuwa lodową masę, krąży on wkoło, niosąc ze sobą lód, góry lodowe, grzbiety i oba okręty, więc ich pozycja pozostaje mniej więcej taka sama: HMS Erebusi HMS Terror stoją uwięzione w lodzie około dwudziestu pięciu mil od północno-zachodniego brzegu Ziemi Króla Williama i krążą powoli niczym plamka rdzy na jednym z muzycznych dysków w Wielkiej Kajucie.
Komandor Crozier spędził ten listopadowy dzień – a raczej te godziny ciemności, w których niegdyś pojawiał się blask słońca – na poszukiwaniach brakujących członków załogi, Williama Stronga i Thomasa Evansa. Oczywiście nie ma już żadnej nadziei na uratowanie któregokolwiek z nich i istnieje duże ryzyko, że monstrum z lodu zabierze innych, ale poszukiwania trwają nadal. Ani komandor, ani żaden z członków załogi nie wyobrażają sobie innego rozwiązania.
Cztery zespoły złożone z pięciu członków – jeden marynarz w zespole trzyma dwie lampy, a pozostali czterej gotowe do strzału strzelby śrutowe lub muszkiety – prowadzą jednocześnie poszukiwania, pracując w systemie czterogodzinnych zmian. Gdy jeden zespół wraca, przemarznięty i drżący, kolejny czeka już na pokładzie, z lampami wypełnionymi olejem i załadowaną bronią, po czym podejmuje poszukiwania w kwadrancie, który opuścił poprzedni zespół. Pięcioosobowe grupy zataczają coraz szersze koła wokół statków, przedzierając się przez labirynt lodowych formacji. Strażnicy na pokładzie czasem dostrzegają ich lampy przebłysku)ące spomiędzy lodowych głazów i wałów. Komandor Crozier i marynarz z czerwoną lampą przechodzą z kwadrantu do kwadrantu, sprawdzając poszczególne zespoły, a potem wracają na Terror, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja na pokładzie i pod nim.
Trwa to dwanaście godzin.
Po wybiciu dwóch szklanek na psiej wachcie – o szóstej wieczorem – wracają ostatnie zespoły poszukiwawcze. Żaden z nich nie znalazł zaginionych towarzyszy, a kilku marynarzy czerwieni się ze wstydu, wypaliwszy z muszkietu do lodowych głazów i seraków, które wzięli za białe niedźwiedzie. Crozier ostatni schodzi za nimi pod pokład.
Nim Crozier zamknie za sobą właz, większość załogantów ma dość czasu, by zdjąć okrycia wierzchnie i przejść do spuszczonych spod sufitu stolików, gdzie czeka już na nich posiłek. Steward komandora, Jopson, i porucznik Little pomagają mu zdjąć okryte warstwą lodu ubrania.
– Przemarzł pan, komandorze – mówi Jopson. – Pańska skóra jest biała. Proszę przejść do mesy oficerskiej, podano kolację. Crozier kręci głową.
– Muszę porozmawiać z komandorem Fitzjamesem. Edwardzie, czy podczas mojej nieobecności dotarł tu jakiś posłaniec z jego okrętu?
– Nie, panie komandorze – odpowiada porucznik Little.