Jakiś czas później, przywoławszy bliżej pozostałe łodzie, Crozier stanął na dziobie swego welbotu i zawołał:
– Panowie, Ziemia Króla Williama to w rzeczywistości Wyspa Króla Williama. Jestem pewien, że przed nami rozciąga się morze i że nie znajdziemy ani skrawka lądu łączącego przylądek, który widzicie na południowym wchodzie, z lądem, który widać na północnym wschodzie. Jesteśmy w cieśninie. A skoro jesteśmy w cieśninie, na północ od Półwyspu Adelajdy, to znaczy, że ekspedycja sir Johna Franklina osiągnęła swój cel. To jest Przejście Północno-Zachodnie. Panowie, dokonaliśmy tego.
Odpowiedziały mu słabe wiwaty i pokasływania.
Gdyby kra i łodzie dryfowały na południe, mieliby poczucie, że długie tygodnie wędrówki po lodzie nie poszły na marne. Lecz pasma otwartej wody i szczeliny w lodzie otwierały się tylko na północ.
Życie w łodziach było równie ciężkie i żałosne jak życie w namiotach. Ludzie żyli w ogromnej ciasnocie. Choć na welbotach i kutrach o podwyższonych burtach pan Honey ułożył między ławkami dodatkowy pokład do spania (z rozebranych sań udało się także zbić poprzeczną platformę na środku łodzi), ludzie dzień i noc musieli tulić się do siebie. By się wypróżnić, musieli wystawiać tyłek za burtę – co prawda taka konieczność i tak zachodziła coraz rzadziej, wszyscy bowiem jedli i pili coraz mniej – a nieraz zdarzało się, że nagła fala moczyła zarówno ich nagą skórę, jak i opuszczone spodnie, co wywoływało falę przekleństw, czyraki i noce spędzone na szczękaniu zębami.
Rankiem w piątek, 28 lipca 1848 roku, obserwator na łodzi Croziera dostrzegł całą sieć szczelin i przesmyków prowadzących do stałego lądu na północnym zachodzie, jakieś trzy mile dalej.
Marynarze przez osiemnaście godzin ciągnęli łodzie przez wąskie szczeliny, a w razie potrzeby przerąbywali także lodowe zatory.
Dotarli do kamienistego brzegu około jedenastej wieczorem, w niemal całkowitych ciemnościach, rozpraszanych tylko co jakiś czas przez blask księżyca, który wyglądał na krótkie chwile zza chmur.
Marynarze byli zbyt wyczerpani, by montować sanie i wciągać na nie łodzie. Byli zbyt zmęczeni, by rozbijać przemoczone namioty i rozwijać śpiwory.
Padli prosto na wilgotne, śliskie kamienie, na które wyciągnęli przed chwilą łodzie. Spali zbici w ciasne kupki, ogrzewając się nawzajem ciepłem własnych ciał.
Crozier nie postawił nawet nikogo na straży. Jeśli potwór chciał ich pożreć tego wieczora, mógł to zrobić. Nim jednak sam położył się spać, jeszcze raz spróbował ustalić ich położenie, korzystając z sekstansu i tabel nawigacyjnych, które wciąż nosił ze sobą.
Jeśli dobrze pamiętał, spędzili na lodzie dwadzieścia pięć dni i pokonali czterdzieści sześć mil, maszerując, dryfując i płynąc w kierunku południowo-wschodnim. Wylądowali z powrotem na Ziemi Króla Williama gdzieś naprzeciwko Półwyspu Adelajdy, jeszcze dalej od ujścia Rzeki Backa niż jeszcze dwa dni temu – około trzydziestu pięciu mil na południowy zachód od wejścia do zatoki położonej po drugiej stronie nienazwanej jeszcze cieśniny, której nie mogli na razie przekroczyć. Nawet gdyby udało im się tego dokonać, od ujścia rzeki dzieliłoby ich jeszcze ponad sześćdziesiąt mil, a od Wielkiego Jeziora Niewolniczego, ostatecznego celu ich wędrówki, ponad dziewięćset mil.
Crozier starannie ułożył sekstans w drewnianym pudełku, które schował następnie do zaimpregnowanego, wodoszczelnego worka.
Odszukał w łodzi swój wilgotny koc i rzucił go na ziemię obok Des Voeux i trzech innych marynarzy. Zasnął po kilku sekundach.
Śnił o Mémo Moirze popychającej go w stronę balustrady i kapłana w białych, ociekających wodą szatach.
Leżąc pośród chrapiących, wyczerpanych marynarzy, na nieznanym skrawku lądu oblanym księżycowym blaskiem, Crozier, wciąż pogrążony we śnie, odchylił głowę do tyłu i wysunął język, by przyjąć Ciało Chrystusa.
50
BRIDGENS
Obóz nad rzeką 29 lipca 1848.
John Bridgens zawsze – skrycie – porównywał różne okresy swego życia do rozmaitych dzieł literackich, które uformowały jego osobowość.
W młodości i latach studenckich lubił przyrównywać się do różnych postaci z Dekamerona Boccaccia albo z Opowieści kanterberyjskich Chaucera – przy czym wiele tych postaci wcale nie uchodziło za wzór cnót (przez pewien czas jego podejście do świata można było zamknąć krótkim „Pocałujcie mnie w dupę”).
Jako dwudziestolatek John Bridgens najczęściej identyfikował się z Hamletem. Starzejący się w błyskawicznym tempie książę Danii – Bridgens był pewien, że Hamlet, który na początku sztuki jest chłopcem, w ciągu kilku tygodni, czyli do aktu piątego, osiąga wiek co najmniej lat trzydziestu – tkwił w zawieszeniu między myślą i czynem, między motywem i działaniem, obezwładniony świadomością tak przenikliwą i bezlitosną, że zmuszała go do myślenia o wszystkim, nawet o samej myśli. Młody Bridgens był ofiarą takiej właśnie samoświadomości i podobnie jak Hamlet zadawał sobie to najważniejsze, zasadnicze pytanie – być albo nie być? (Guwerner Bridgensa z tamtych czasów, nauczyciel akademicki wyrzucony z Oksfordu, będący jednocześnie pierwszym pederasta, jakiego poznał niedoszły młody uczony, twierdził z przekonaniem, że ów słynny monolog wcale nie traktuje o samobójstwie, lecz Bridgens miał na ten temat odmienne zdanie. Tak to świadomość czyni nas wszystkich tchórzami; to zdanie doskonale wyrażało stan młodzieńczej duszy Johna Bridgensa, przygnębionego stanem własnej egzystencji i swymi nienaturalnymi pragnieniami, przygnębionego udawaniem kogoś, kim nie był, przygnębionego byciem sobą i przygnębionego przede wszystkim faktem, że mógł tylko myśleć o odebraniu sobie życia, gdyż strach, że po drugiej stronie myśl może istnieć nadal, że on może wciąż pozostawać niewolnikiem własnego umysłu, spać i śnić, skutecznie powstrzymywał go przed tym czynem.)
Na szczęście już jako młody, nie całkiem jeszcze ukształtowany człowiek, John Bridgens miał dwie rzeczy, które – prócz niezdecydowania – odwodziły go od samozniszczenia: książki i poczucie ironii.
Wkroczywszy w wiek średni, Bridgens najczęściej myślał o sobie jako o Odyseuszu. Porównanie to wydawało mu się trafne nie tylko ze względu na to, że porzuciwszy karierę naukową, został marynarzem i pływał po świecie, ale również ze względu na cechy, jakie Homer przypisywał swemu bohaterowi – spryt i pomysłowość. Bridgens rzadko wykorzystywał swe zdolności do manipulowania innymi, lecz używał ich raczej jak tarczy podobnej do tych, za którymi herosi Homera kryli się przed atakiem wroga.
Używał swego sprytu, by być niewidzialnym.
Pewnego razu, przed wielu laty, podczas pięcioletniej podróży na pokładzie HMS Beagle, kiedy to poznał Harry’ego Peglara, Bridgens wspomniał o tej analogii przyrodnikowi obecnemu na pokładzie – grywali dość często w szachy w kajucie pana Darwina – sugerując, że wszyscy uczestnicy tej wyprawy byli do pewnego stopnia współczesnymi Ulissesami. Bystry naukowiec przyjrzał mu się wtedy uważnie i odrzekł: „Być może, tylko coś mi się nie wydaje, żeby w domu czekała na pana jakaś Penelopa, panie Bridgens”.
Od tej pory steward był ostrożniejszy. Nauczył się – podobnie jak Odyseusz po wielu latach wędrówki – że świat jest sprytniejszy od niego i że pycha zawsze zostanie ukarana przez bogów.
W tych ostatnich dniach Bridgens czuł, że postacią literacką, z którą łączy go najwięcej – wygląd, wspomnienia, przyszłość i smutek – jest król Lir.
Wreszcie uznał, że nadszedł czas na ostatni akt.
***
Zatrzymali się na dwa dni u ujścia rzeki wpływającej do nienazwanej cieśniny na południe od Ziemi Króla Williama, a właściwie Wyspy Króla Williama. Dzięki stosunkowo wysokiej temperaturze woda w rzece nie była jeszcze zamarznięta, mogli więc napełnić beczki i manierki, nikt jednak nie widział ani nie złapał w jej nurtach ryby. Wydawało się też, że żadne zwierzęta nie przychodzą z niej pić… nawet lisy polarne. Największą zaletą tego obozu był fakt, że dolina rzeki osłaniała ich nieco przed wiatrem i atakami nocnych burz gradowych.