53
GOLDING
Obóz ratunkowy 17 sierpnia 1848.
Tuż po zachodzie słońca w czwartek 17 sierpnia do obozu ratunkowego wbiegł dwudziestodwuletni Robert Golding, zdyszany, roztrzęsiony i podekscytowany zarazem. Robert Thomas zatrzymał go przed wejściem do namiotu Croziera.
– Golding? Myślałem, że jesteś z grupą pana Des Voeux w cieśninie.
– Tak jest, panie Thomas, to znaczy, byłem.
– Pan Des Voeux już wrócił?
– Nie, panie Thomas. Pan Des Voeux przysłał mnie tutaj z wiadomością dla komandora.
– Możesz ją przekazać mnie.
– Tak jest. To znaczy, nie. Pan Des Voeux powiedział, że mogę to powiedzieć tylko komandorowi. Tylko jemu.
– Co tu się dzieje, do diabła? – spytał Crozier, wychodząc z namiotu. Golding powtórzył, że zgodnie z instrukcjami ma złożyć raport tylko komandorowi, przeprosił Roberta Thomasa i wraz z komandorem odszedł o kilkadziesiąt kroków od kręgu namiotów.
– Mów teraz, co się dzieje, Golding. Dlaczego nie jesteś z grupą pana Des Voeux? Coś mu się stało?
– Nie, panie komandorze… to znaczy, tak, coś się stało. Nie było mnie przy tym – zostałem z Francisem Pocockiem i Josephusem Greaterem, żeby polować na foki, a pan Des Voeux poszedł wczoraj dalej na południe z Robertem Johnsem, Billem Markiem, Tomem Tadmanem i innymi. Wrócili dziś wieczorem, to znaczy pan Des Voeux i paru innych, jakąś godzinę po tym, jak usłyszeliśmy strzały.
– Uspokój się, chłopcze – powiedział Crozier, kładąc dłoń na drżącym ramieniu młodzieńca. – Powiedz mi, jaką wiadomość kazał ci przekazać pan Des Voeux, słowo po słowie. A potem powiedz mi, co widziałeś.
– Oboje nie żyją, komandorze. Oboje. Widziałem jej ciało, pan Des Voeux przywiózł je na kocu, całe poszarpane, ale nie widziałem jeszcze jego.
– Kto nie żyje, Golding? – warknął Crozier, chociaż zaimek „jej” sporo mu już wyjaśnił.
– Lady Cisza i potwór, komandorze. Ta eskimoska suka i potwór z lodu. Widziałem jej ciało. Jego jeszcze nie widziałem. Pan Des Voeux mówi, że leży obok polipa jakąś milę od miejsca, gdzie polował na foki, i że dobrze byłoby, gdyby przyszedł pan tam z doktorem Goodsirem.
– Polip? – zdumiał się Crozier. – Masz na myśli połynię? Małe jezioro w lodzie?
– Tak jest, komandorze. Jeszcze nie widziałem potwora, ale podobno tam właśnie leży, tak mówi pan Des Voeux i Gruby Wilson, który był tam z nim i przyciągnął ze sobą koc z ciałem lady Ciszy, jakby to były sanie. Pan Des Voeux mówił, żebym przyprowadził pana i doktora, i nie mówił nikomu innemu albo każe mnie wychłostać.
– Po co mu lekarz? – spytał Crozier. – Ktoś jest ranny?
– Chyba tak, panie komandorze. Nie jestem pewien. Oni są jeszcze przy tej… dziurze w lodzie. Pocock i Greater wrócili na południe z panem Des Voeux i Grubym Wilsonem, a mnie przysłał tutaj i kazał sprowadzić tylko pana i lekarza, nikogo innego. I nikomu o tym nie mówić. Jeszcze nie. Aha… i prosił jeszcze, żeby lekarz zabrał ze sobą przyrządy i jakiś dłuższy nóż do cięcia ciała. Słyszał pan dzisiaj strzały, panie komandorze? Pocock, Greater i ja słyszeliśmy, że ktoś strzelał, a byliśmy wtedy co najmniej milę od tego polipa.
– Nie, z takiej odległości nie słyszelibyśmy huku strzałów, zwłaszcza gdy w pobliżu ciągle pęka lód – odrzekł Crozier. – Zastanów się, Golding. Dlaczego pan Des Voeux powiedział, że tylko ja i doktor Goodsir możemy zobaczyć to… coś?
– Powiedział, że to na pewno jest martwe, ale że to zupełnie coś innego, niż myśleliśmy, panie komandorze. Powiedział, że to… zapomniałem, jak on to powiedział. Ale pan Des Voeux mówi, że to wszystko zmienia. Chce, żeby pan i doktor zobaczyli, co się tam stało, zanim dowie się o tym ktokolwiek inny w obozie.
– A co się tam stało? – naciskał Crozier. Golding pokręcił głową.
– Nie wiem, panie komandorze. Polowałem z Pocockiem i Greaterem na foki… postrzeliliśmy jedną, panie komandorze, ale uciekła do tej swojej dziury w lodzie i nie mogliśmy się do niej dostać. Potem usłyszeliśmy strzały na południu. Trochę później, gdzieś po godzinie, przyszedł pan Des Voeux z George’em Cannem, który miał całą twarz we krwi, i z Grubym Wilsonem, a Wilson ciągnął na kocu ciało Ciszy, całe rozszarpane… powinniśmy się śpieszyć, panie komandorze. Dopóki świeci słońce.
Rzeczywiście, po pogodnym wieczorze nastąpiła jasna, pogodna noc – Crozier wyjmował właśnie sekstans, kiedy usłyszał zamieszanie przed swym namiotem – a nad południowo-wschodnim horyzontem wstał księżyc.
– Dlaczego mamy się tak spieszyć? – spytał Crozier. – Nie możemy poczekać do jutra?
– Pan Des Voeux kazał się spieszyć, panie komandorze. Prosił, żeby przyszedł pan do niego i zabrał ze sobą doktora Goodsira. To nie więcej niż dwie godziny marszu.
– No dobrze. – Crozier skinął głową. – Idź do doktora Goodsira i powiedz mu, żeby ciepło się ubrał i przygotował torbę z narzędziami. Spotkamy się przy łodziach.
***
Golding wyprowadził czterech mężczyzn na lód – Crozier zignorował prośbę Des Voeux i prócz doktora Goodsira zabrał ze sobą bosmana Johna Lane’a i dowódcę ładowni Williama Goddarda uzbrojonych w strzelby – a potem powiódł ich w gęstwinę lodowych gór i bloków, na wał lodowy i w las seraków, gdzie widać było nawet ślady ludzi Des Voeux i bambusowe kije, które ciągnęli ze sobą od samego Terroru. Grupa Des Voeux zabrała kije, by znaczyć nimi drogę wiodącą do lodowych szczelin, gdyby takowe znaleźli, i gdyby chcieli potem doprowadzić do nich pozostałych członków ekspedycji. W jasnym blasku księżyca widać było wyraźnie cienie rzucane przez bambusowe drążki, przypominające wskazówki zegara słonecznego.
Przez pierwszą godzinę szli w milczeniu, posapując tylko z cicha i szurając butami o powierzchnię lodu. Wreszcie Crozier spytał:
– Jesteś pewien, że ona nie żyje, Golding?
– Kto, panie komandorze? Crozier parsknął z irytacją.
– A któżby? Lady Cisza, oczywiście.
– O tak, panie komandorze. – Chłopiec zachichotał. – Na pewno nie żyje. Miała całkiem rozerwane cycki.
Komandor spiorunował młodzieńca wzrokiem. Kiedy pokonałi kolejny wał i weszli w cień wielkiej góry lodowej, Crozier przemówił ponownie:
– Czy to na pewno lady Cisza? Może znaleźliście jakąś inną Eskimoskę.
Golding był zaskoczony tym pytaniem.
– A są tu jakieś inne Eskimoski, panie komandorze?
Crozier pokręcił tylko głową i gestem nakazał chłopcu, by prowadził ich dalej.
Po półtorej godzinie marszu dotarli do „polianny”, jak nazywał połynię Golding.
– Mówiłeś, zdaje się, że to trochę dalej – zauważył Crozier.
– Ja nawet tutaj wcześniej nie byłem – odrzekł Golding. – Zostałem z tyłu i polowałem na foki, kiedy pan Des Voeux znalazł potwora. – Machnął niedbale ręką, wskazując miejsce, w którym wcześniej się znajdował.
– Mówiłeś też, że któryś z naszych ludzi został ranny – powiedział doktor Goodsir.
– Tak jest. Gruby Alex Wilson miał krew na twarzy.
– Przedtem mówiłeś chyba, że to George Cann był okrwawiony – zdziwił się Crozier.
Golding pokręcił energicznie głową.
– Nie, nie, panie komandorze, to był Gruby Alex.
– To była jego krew? – pytał dalej Goodsir.
– Nie wiem – odparł niepewnie Golding. – Pan Des Voeux powiedział mi tylko, żeby przyniósł pan swoje instrumenty. Pomyślałem, że ktoś został ranny i pan Des Voeux chce, żeby pan go opatrzył.
– Ja tu nikogo nie widzę – rzekł bosman John Lane, stąpając ostrożnie wzdłuż brzegu połyni – która miała nie więcej niż dwadzieścia stóp średnicy – i spoglądając najpierw na ciemne lustro wody, a potem na las seraków. – Gdzie oni są? Prócz ciebie, Golding, pan Des Voeux miał ze sobą ośmiu ludzi.
– Nie wiem, panie Lane. Kazał mi was tutaj przyprowadzić. Goddard przyłożył dłonie do ust i krzyknął: