– Halooo! Panie Des Voeux? Halooo!
Odpowiedział im czyjś głos z prawej strony, niewyraźny i przytłumiony, choć zarazem bez wątpienia podekscytowany.
Crozier nakazał Goldingowi gestem, by przesunął się do tyłu, i poprowadził całą grupę w głąb lasu seraków. Wiatr świszczał i zawodził między lodowymi kolumnami o krawędziach ostrzejszych od noży.
Kilkadziesiąt jardów dalej, pośrodku lodowej polany zalanej blaskiem księżyca, stała samotna ludzka postać.
– Jeśli to Des Voeux – wyszeptał Lane do swego komandora – to brakuje mu ośmiu ludzi.
Crozier skinął głową.
– John, William, pójdziecie przodem. Powoli. Trzymajcie strzelby gotowe do strzału. Doktorze Goodsir, proszę zostać tu ze mną. Golding, nie ruszaj się stąd.
– Tak jest, panie komandorze – wyszeptał William Goddard, po czym podobnie jak John Lane zdjął zębami rękawiczki, by w razie potrzeby natychmiast pociągnąć za spust. Obaj ruszyli ostrożnie w stronę księżycowej polany na skraju lodowego lasu.
Zza pobliskiego seraka wysunął się nagle olbrzymi cień, który pochwycił głowy Lane’a i Goddarda i uderzył nimi o siebie. Obaj osunęli się na lód niczym zwierzęta ogłuszone młotem przed wejściem do rzeźni.
Inna mroczna postać uderzyła Croziera w tyłu głowy, wykręciła mu ręce za plecy, kiedy próbował się podnieść, i przyłożyła nóż do gardła.
Robert Golding pochwycił Goodsira i przystawił mu ostrze noża do szyi.
– Nie ruszaj się, doktorku – wyszeptał chłopak – albo sam cię zaraz z operuję.
Olbrzymi cień pochwycił Goddarda i Lane’a za kołnierze płaszczy i wyciągnął ich na polanę. Zza seraków wychynął kolejny mężczyzna, który podniósł strzelby Lane’a i Goddarda, po czym wręczył jedną Goldingowi, a drugą zatrzymał dla siebie.
– Ruszajcie się – warknął Richard Aylmore, mierząc ze strzelby do Croziera.
Popychany przez oprawcę, w którym rozpoznał po zapachu pijaka George’a Thompsona, komandor wstał i ruszył chwiejnym krokiem w stronę człowieka czekającego na środku lodowej polany.
***
Magnus Manson położył ciała Lane’a i Goddarda u stóp swego pana, Corneliusa Hickeya.
– Czy oni żyją? – wychrypiał Crozier. Thompson wciąż przytrzymywał go za wykręcone do tyłu ręce, a dwóch innych buntowników mierzyło doń ze strzelb.
Hickey pochylił się nad nieprzytomnymi mężczyznami, jakby chciał ich zbadać, po czym dwoma błyskawicznymi ruchami poderżnął im gardła, posługując się nożem, który nagle pojawił się w jego dłoni.
– Teraz już nie żyją, panie ważny i przemądrzały komandorze – powiedział mat uszczelniacz.
Krew wyciekająca na lód wydawała się w blasku księżyca zupełnie czarna.
– W ten sam sposób zabiłeś Johna Irvinga? – spytał Crozier głosem drżącym z wściekłości.
– Pierdol się. – Hickey splunął.
Crozier spojrzał z pogardą na Roberta Goldinga.
– Mam nadzieję, że dostałeś swoje trzydzieści srebrników. Golding zachichotał.
– George – zwrócił się Hickey do Thompsona, stojącego za komandorem – Crozier ma w prawej kieszeni płaszcza rewolwer. Wyciągnij go i podaj Richardowi. Dickie, podasz mi zaraz ten rewolwer. Jeśli Crozier się ruszy, zabij go.
Thompson wyjął rewolwer z kieszeni komandora, podczas gdy Aylmore mierzył do niego ze strzelby. Potem podszedł do Thompsona i wziął od niego rewolwer i pudełko z nabojami, a następnie wycofał się powoli, wciąż trzymając Croziera na muszce. Przeszedł przez oświetloną blaskiem księżyca polanę i podał broń Hickeyowi.
– Natura spuszcza na nas tyle nieszczęść – przemówił nieoczekiwanie doktor Goodsir. – Dlaczego ludzie muszą ją w tym wspierać? Dlaczego nasz gatunek nie poprzestaje na tych klęskach, którymi karzą nas niebiosa, lecz dokłada do nich swoją dawkę cierpień i udręki? Czy może pan odpowiedzieć mi na to pytanie, panie Hickey?
Mat uszczelniacz, Manson, Aylmore, Thompson i Golding gapili się na lekarza, jakby ten zaczął nagle mówić po aramejsku.
– Czego chcesz, Hickey? – spytał Crozier, przerywając pełną zdumienia ciszę. – Brakuje ci już jedzenia i szukasz nowych zapasów?
– Chcę, żebyś zamknął gębę i umierał długo i boleśnie – warknął Hickey.
Robert Golding zaniósł się głupawym śmiechem. Lufa strzelby, którą trzymał w dłoniach, uderzyła w kark Goodsira.
– Panie Hickey – przemówił ponownie lekarz – z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że nie pomogę panu rozczłonkowywać ciał moich towarzyszy.
Hickey uśmiechnął się drapieżnie.
– Pomożesz, konowale, gwarantuję ci to. Albo będziesz się przyglądał, jak kroimy ciebie i zjadamy, kawałek po kawałeczku.
Goodsir milczał.
– Tom Johnson i jego ludzie cię znajdą – powiedział Crozier, nie odrywając spojrzenia od twarzy Hickeya.
Mat roześmiał się głośno.
– Johnson już nas znalazł, Crozier. A właściwie to my znaleźliśmy jego. Hickey sięgnął za siebie i wyciągnął ze śniegu płócienną torbę.
– Jak ty to zawsze nazywałeś Johnsona, królu Crozierze? Swoją prawą ręką? Oto i ona.
Wyjął z torby okrwawioną, uciętą w łokciu rękę i rzucił ją pod stopy Croziera.
Komandor nawet na nią nie spojrzał.
– Jesteś żałosną gnidą, Hickey. Kompletnym zerem. Nikim.
Grymas wściekłości, który wykrzywił twarz Hickeya, upodobnił go do jakiegoś odrażającego, nieludzkiego monstrum. Jego oczy płonęły czymś, czego nie dało się już nawet nazwać zwykłym szaleństwem i nienawiścią.
– Magnus – wycedził przez odsłonięte zęby Hickey. – Uduś komandora. Natychmiast.
– Tak, Corneliusie. – Magnus Manson skinął posłusznie głową i ruszył w stronę Croziera.
Goodsir próbował rzucić się na ratunek komandorowi, lecz Golding przytrzymał go jedną ręką i wbił mu w kark lufę strzelby.
Crozier nawet nie drgnął, kiedy olbrzym zbliżał się do niego. Gdy jego cień padł na komandora i Thompsona, Thompson wzdrygnął się odruchowo. Crozier natychmiast wykorzystał tę okazję, wyrwał rękę z uścisku swego oprawcy i włożył ją do lewej kieszeni płaszcza.
Golding omal nie pociągnął za spust swojej strzelby i nie odstrzelił Goodsirowi głowy, kompletnie zaskoczony, gdy kieszeń komandora eksplodowała nagle ogniem i hukiem podwójnego wystrzału, który odbił się echem od otaczających ich seraków.
– Au – powiedział Magnus Manson, podnosząc powoli dłonie do brzucha.
– A niech to – mruknął spokojnie Crozier. Niechcący wypalił z obu luf swego dwustrzałowego pistoletu.
– Magnus! – krzyknął Hickey, biegnąc do swego kompana.
– Komandor chyba mnie postrzelił, Corneliusie – powiedział Manson. Olbrzym wydawał się zaskoczony i nieco zdeprymowany.
Komandor obrócił się w miejscu, kopnął kolanem w krocze Thompsona i wyrwał się z jego uścisku.
– Goodsir – krzyknął – uciekaj!
Lekarz spróbował. Poderwał się do biegu, lecz w ostatniej chwili młody Golding podłożył mu nogę, powalił na ziemię i przycisnął kolanem do lodu, przystawiając jednocześnie lufę strzelby do tyłu jego głowy.
Crozier biegł w stronę seraków.
Hickey spokojnie wyjął strzelbę z rąk Richarda Aylmore’a, wymierzył i wypalił z obu luf.
Czubek pobliskiego seraka rozpadł się na drobne kawałki i w tej samej chwili Crozier runął twarzą na lód i podjechał na brzuchu kilka stóp.
Hickey oddał strzelbę Aylmorowi, rozpiął płaszcz i kamizelkę Mansona, a potem rozerwał koszulę i brudny podkoszulek okrywający brzuch olbrzyma.
– Przyprowadź tutaj tego cholernego lekarza! – krzyknął do Goldinga.
– To wcale nie boli, Corneliusie – oznajmił Manson. – Raczej łaskocze.
Golding poderwał z ziemi Goodsira i pchnął go w stronę Hickeya i Mansona. Lekarz włożył okulary i przyjrzał się podwójnej ranie.
– Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że kule nie przebiły podskórnej warstwy tłuszczu pana Mansona, nie mówiąc już o jego mięśniach. To tylko dwa niewielkie otwory w jego skórze. Czy mogę teraz zająć się komandorem Crozierem, panie Hickey?
Hickey roześmiał się chrapliwie.