Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– To wszystko, stewardzie Bridgens, żegnam pana – warknął Crozier.

– Tak jest, panie komandorze. Proszę jednak przeczytać te dwa tomy. Sir John opisuje tu wszystko ze szczegółami; jak przeżyć na lodzie. Jak walczyć ze szkorbutem. Jak znaleźć Eskimosów i wykorzystać ich do pomocy przy polowaniu. Jak budować małe domy z bloków lodu i śniegu…

– Zegnam, stewardzie Bridgens!

– Tak jest, panie komandorze. – Bridgens zasalutował i ruszył w stronę zejściówki, wcześniej jednak przesunął dwa grube tomy bliżej Croziera.

Komandor siedział w lodowatej Wielkiej Kabinie jeszcze przez kolejne dziesięć minut. Słyszał, jak załoga Erebusa wychodzi na pokład na jego głową. Słyszał okrzyki oficerów z Terroru, którzy życzyli swym towarzyszom bezpiecznego powrotu na statek. Terror przycichł, z dala dobiegały jedynie odgłosy krzątaniny, kiedy marynarze podciągali po kolacji stoły pod sufit i dopijali swoje porcje grogu. Crozier słyszał kroki oficerów wracających z pokładu i zmierzających do mesy na spóźnioną kolację. Ich głosy brzmiały radośniej niż przy śniadaniu.

Wreszcie komandor wstał – zesztywniały z zimna i bólu – podniósł dwa ciężkie tomy i odstawił je na półkę przymocowaną do grodzi rufowej.

31

GOODSIR

70°05’szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. 6 marca 1848.

Lekarz przebudził się raptownie, wyrwany ze snu pełnymi przerażenia krzykami.

Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, potem jednak przypomniał sobie – w kajucie sir Johna, która pełniła teraz funkcję izby chorych Erebusa. Wszystkie lampy olejowe zostały wcześniej zgaszone, światło wpadało jedynie przez otwarte drzwi do zejściówki. Goodsir zasnął na dodatkowej koi – siedmiu pacjentów ciężko chorych na szkorbut i jeden z kamieniami w nerce spali na pozostałych kojach. Pacjent z kamieniami dostał wcześniej porcję opium.

Goodsirowi śniło się, że jego pacjenci umierają, krzycząc przy tym przeraźliwie. Umierali w jego śnie, bo nie wiedział, jak ich uratować. Będąc z wykształcenia anatomem, Goodsir miał mniejsze doświadczenie w sprawowaniu opieki nad chorymi marynarzami – sporządzaniu pigułek, mikstur, napojów i ziół – niż jego zmarli koledzy po fachu. Doktor Peddie tłumaczył mu kiedyś, że ogromna większość lekarstw była bezużyteczna w leczeniu typowych marynarskich przypadłości – zazwyczaj podawano je tylko po to, by oczyścić jelita i żołądek – sami marynarze uważali jednak, że im mocniejszy środek przeczyszczający zażywają, tym szybciej wrócą do zdrowia. To właśnie przekonanie o skuteczności takiego sposobu leczenia, a nie samo leczenie, pozwalało niektórym żeglarzom przezwyciężyć chorobę. W większości tego typu sytuacji, gdy w grę nie wchodziły prawdziwe zabiegi operacyjne, organizm leczył się sam albo pacjent umierał.

Goodsir śnił, że wszyscy jego pacjenci umierają i krzyczą przy tym przeraźliwie.

Lecz te krzyki były prawdziwe. Dochodziły gdzieś spod pokładu.

Do izby chorych wbiegł Henry Lloyd, pomocnik Goodsira. Lloyd trzymał w ręku lampę, dzięki czemu Goodsir zauważył, że nie ma on butów, a spod jego swetra wystają poły koszuli. Musiał przybiec doń prosto ze swojego hamaka.

– Co się dzieje? – spytał szeptem Goodsir. Krzyki nie zbudziły jeszcze żadnego z chorych.

– Komandor chce, żeby przeszedł pan do głównych schodków – odparł Lloyd, nie próbując nawet ściszać głosu. Wyglądał na przerażonego.

– Pst… – upomniał go Goodsir. – Co się dzieje, Henry?

– Potwór jest w środku, doktorze – wyjąkał Lloyd, szczękając zębami ze strachu i zimna. – Na dole. Zabija ludzi na dole.

– Pilnuj pacjentów – rozkazał Goodsir. – Zawołaj mnie, gdyby któryś z nich się obudził albo gdyby stan któregoś nagle się pogorszył. Ale najpierw włóż buty i narzuć coś na siebie.

Goodsir ruszył w stronę dziobu, przeciskając się między podoficerami, którzy wychodzili ze swych kajut i wkładali ubrania. Komandor Fitzjames stał wraz z Le Vescontem przy otwartym włazie prowadzącym na niższe pokłady. W dłoni trzymał pistolet.

– Panie Goodsir, na dole będą ranni ludzie. Pójdzie pan tam z nami. Proszę się lepiej ubrać.

Goodsir skinął w milczeniu głową.

Z górnego pokładu zszedł pierwszy oficer Des Voeux, wpuszczając za sobą podmuch lodowatego powietrza, który na moment pozbawił Goodsira oddechu. Przez ostatni tydzień nad Erebusem szalały śnieżyce, a temperatura spadła nawet do minus stu stopni. Lekarz nie mógł odwiedzać Erebusa zgodnie z ustalonym wcześniej planem. Komunikacja między oboma statkami została całkowicie wstrzymana.

Des Voeux otrzepał ubranie ze śniegu.

– Trzej marynarze na wachcie niczego nie widzieli, komandorze. Kazałem im pozostać na posterunkach.

Fitzjames skinął głową.

– Potrzebujemy broni, Charles.

– Wydaliśmy tylko trzy strzelby, które teraz są na górnym pokładzie – odparł Des Voeux.

Z ciemności pod ich stopami dobiegł kolejny, mrożący krew w żyłach krzyk. Goodsir nie umiał określić, czy dochodzi on z najniższego pokładu, czy też z położonej jeszcze niżej ładowni. Włazy na obu pokładach były otwarte.

– Poruczniku Le Vesconte – przemówił Fitzjames. – Proszę zabrać ze sobą trzech ludzi i zejść przez właz w mesie oficerskiej do magazynu i podać nam tyle muszkietów, strzelb, prochu i naboi, ile tylko pan zdoła. Chcę, żeby wszyscy ludzie na dolnym pokładzie byli uzbrojeni.

– Tak jest, komandorze. – Le Vesconte przywołał do siebie trzech marynarzy, po czym wszyscy ruszyli na rufę.

– Charles – powiedział Fitzjames, zwracając się do Des Voeux.

– Zapal lampy. Idziemy na dół. Collins, ty też. Panie Dunn, panie Brown, także pójdziecie z nami.

– Tak jest – odrzekli jednym głosem uszczelniacz i jego pomocnik. Henry Collins, drugi nawigator, spytał z niedowierzaniem:

– Bez broni, komandorze? Chce pan, żebyśmy tam zeszli bez broni?

– Zabierz swój nóż – odrzekł Fitzjames. – Ja mam to. – Komandor podniósł jednostrzałowy pistolet. – Idźcie za mną. Porucznik le Vesconte dołączy do nas z uzbrojonym oddziałem i przyniesie nam strzelby. Panie Goodsir, proszę trzymać się mnie.

Goodsir znów tylko skinął głową. Wkładał właśnie okrycie wierzchnie i niczym małe dziecko nie mógł trafić lewą ręką do rękawa.

Fitzjames, który nie miał żadnych rękawic i narzucił tylko starą kurtkę, wziął lampę od Des Voeux i ruszył w dół schodów. Z dołu dobiegła seria głośnych trzasków, jakby ktoś łamał deski poszycia lub grodzie. Nie było już słychać żadnych krzyków.

Goodsir przypomniał sobie, że komandor kazał mu iść tuż za nim, i zaczął schodzić, zapomniawszy zabrać ze sobą lampę. Nie miał też swojej torby z narzędziami i bandażami. Brown i Dunn szli tuż za nimi, a pochód zamykał przeklinający głośno Collins.

Najniższy pokład znajdował się zaledwie siedem stóp pod dolnym pokładem, wydawało się jednak, że to zupełnie inny świat. Goodsir prawie nigdy się tutaj nie zapuszczał. Fitzjames i starszy mat stali kilka kroków od schodów, trzymając w uniesionych rękach rozkołysane lampy. Lekarz uświadomił sobie, że na najniższym pokładzie jest co najmniej o czterdzieści stopni zimniej niż na dolnym pokładzie, gdzie wszyscy jedli i spali – a ostatnio i tam temperatura spadła poniżej poziomu zamarzania.

Trzaski ustały. Fitzjames kazał Collinsowi zamilknąć i przez chwilę sześciu mężczyzn stało w ciszy i bezruchu wokół otwartego włazu prowadzącego na pokład ładowni. Wszyscy prócz Goodsira mieli lampy i trzymali je teraz przed sobą, choć ich blade światło rozpraszało ciemności tylko w promieniu kilku stóp. Oddechy marynarzy błyszczały przed ich twarzami niczym złote ornamenty. Goodsir miał wrażenie, że tupot nóg na dolnym pokładzie dobiega doń z odległości kilku mil.

– Kto miał dzisiaj służbę na dole? – spytał szeptem Fitzjames.

– Pan Gregory i któryś palacz – odparł Des Voeux. – Cowie, zdaje się. A może Plater.

103
{"b":"102265","o":1}