– I cieśla Weekes ze swoim pomocnikiem, Watsonem – wyszeptał Collins. – Próbowali zatkać dziurę w poszyciu, w pomieszczeniu na węgiel przy dziobie.
Coś ryknęło nagle pod nimi. Był to dźwięk sto razy głośniejszy i dzikszy niż jakikolwiek odgłos wydawany przez zwierzę, który Goodsir słyszał do tej pory – gorszy nawet niż ryk w hebanowej komnacie w noc karnawału. Przenikał wszystkie deski, grodzie i żelazne wzmocnienia kadłuba. Goodsir był pewien, że marynarze pełniący wachtę na górnym pokładzie słyszeli go tak wyraźnie, jakby bestia stała tuż obok nich.
Ryk dobiegał z ładowni.
– Brown, Dunn, Collins – warknął Fitzjames. – Przejdźcie do przodu i zabezpieczcie właz dziobowy. Des Voeux, Goodsir, chodźcie ze mną.
Fitzjames schował pistolet do kieszeni, przełożył lampę do prawej ręki i zszedł na dół, w ciemność.
Goodsir omal nie zmoczył spodni ze strachu, usłyszawszy ryk potwora. Gdy Des Voeux pospieszył za komandorem, lekarz znalazł w sobie dość sił, by pójść jego śladem tylko dlatego, że inaczej okryłby się wstydem przed wszystkimi marynarzami, a poza tym bał się zostać sam na pustym pokładzie. Jego ręce i nogi wydawały mu się teraz równie nieczułe jak kawałki drewna, wiedział jednak, że wynika to ze strachu, a nie z zimna.
U podnóża schodów – w zimnej ciemności, która wydawała się Harry’emu Goodsirowi gęsta i bardziej przerażająca niż wrogie lody Arktyki na zewnątrz – czekali na niego komandor i pierwszy oficer. Obaj trzymali przed sobą lampy, wyciągając ręce jak najdalej przed siebie. Fitzjames miał odbezpieczony i gotowy do strzału pistolet, Des Voeux trzymał w drżącej dłoni obnażony nóż. Nikt się nie poruszał ani nie oddychał.
Cisza. Trzaski, huki i krzyki ucichły.
Goodsir miał ochotę krzyczeć. Wyczuwał obecność jakiejś innej istoty ukrytej w ciemnościach ładowni. Czegoś olbrzymiego i nieludzkiego. Mogło stać zaledwie kilkanaście stóp dalej, za kręgiem światła rzucanego przez lampy.
Wraz z pewnością, że nie są na pokładzie sami, pojawił się silny metaliczny zapach. Goodsir znał go aż za dobrze. Świeża krew.
– Tędy – wyszeptał komandor i poprowadził ich w stronę rufy, w dół wąskiej zejściówki przy prawej burcie.
Do kotłowni.
Lampa, która zawsze się tam paliła, była teraz zgaszona. Zza otwartych drzwi wypływał jedynie migotliwy, pomarańczowy blask rzucany przez kilka brył węgla płonących w kotle.
– Panie Gregory?! – zawołał komandor. Głos Fitzjamesa, który nieoczekiwanie przerwał pełną grozy ciszę, tak wystraszył Goodsira, że lekarz omal znów się nie zlał. – Panie Gregory?! – zawołał komandor po raz drugi.
Nikt mu nie odpowiedział. Z korytarza lekarz widział tylko kilka stóp kwadratowych podłogi w kotłowni i trochę rozsypanego węgla. W powietrzu unosił się zapach przypominający aromat pieczonej wołowiny. Ślina sama napłynęła do ust lekarza, choć jednocześnie czuł, jak narasta w nim ogromne przerażenie.
– Zostańcie tutaj – rzucił Ftizjames do Des Voeux i Goodsira. Starszy mat rozglądał się na boki, zataczając lampą szerokie kręgi i próbując przebić wzrokiem ciemności zalegające w głębi korytarza. W drugiej ręce trzymał skierowany ostrzem ku górze nóż. Goodsir mógł jedynie stać w bezruchu i zaciskać dłonie w pięści. Niemal już zapomniany zapach pieczonego mięsa przyprawiał go o ślinotok i skurcze żołądka.
Fitzjames wszedł do wnętrza kotłowni i zniknął im z oczu.
Przez wieczność trwającą pięć, dziesięć sekund z kotłowni nie dochodził żaden dźwięk. Potem rozbrzmiał spokojny, cichy głos komandora:
– Panie Goodsir, proszę tu wejść.
W kotłowni leżały dwa martwe ciała. Jedno z nich należało do mechanika Johna Gregory’ego, który został wypatroszony. Jego zwłoki leżały w rogu pomieszczenia, pod grodzią, lecz szare pasma wnętrzności rozrzucone zostały po całej kotłowni niczym serpentyny. Goodsir musiał uważnie patrzeć pod nogi. Drugie ciało, należące do krępego mężczyzny w niebieskim swetrze, leżało na brzuchu z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia i zwróconymi wnętrzem dłoni ku górze. Głowa i ramiona trupa tkwiły w palenisku.
– Niech mi pan pomoże wyciągnąć go stamtąd – powiedział Fitzjames.
Lekarz złapał za lewą nogę mężczyzny i jego tlący się sweter, komandor pochwycił drugą nogę i ramię, po czym obaj wyciągnęli go z płomieni. Otwarte usta trupa zawadziły na moment o dolną krawędź paleniska, potem jednak zsunęły się z niej ze zgrzytem.
Goodsir przewrócił ciało mężczyzny na plecy, podczas gdy Fitzjames zdjął kurtkę i ugasił nią płomienie trawiące twarz i włosy.
Harry Goodsir czuł się tak, jakby patrzył na to wszystko z ogromnego dystansu. Starając się korzystać tylko z tej części umysłu, która oceniała sytuację z pozycji wolnego od emocji zawodowca, zauważył, że niewielki ogień płonący w palenisku stopił oczy zmarłego, spalił jego nos i uszy i zamienił twarz w różową pulpę przypominającą powierzchnię świeżo upieczonej tarty malinowej.
– Rozpoznaje go pan, panie Goodsir? – spytał Fitzjames. – Nie.
– To Tommy Plater – dobiegł ich od drzwi drżący głos Des Voeux. – Poznaję go po swetrze i po tym kolczyku, który wtopił mu się w policzek.
– Do diabła, Des Voeux – warknął Fitzjames. – Proszę wrócić na swój posterunek na korytarzu.
– Tak jest, komandorze – odrzekł Des Voeux i wyszedł. Po chwili z korytarza dobiegły odgłosy wymiotowania.
– Będę musiał pana poprosić… – zaczął komandor, zwracając się do Goodsira.
Nagle od strony dziobu dobiegł ich trzask, a potem huk tak głośny, że lekarz był pewien, iż statek złamał się na pół.
Fitzjames natychmiast pochwycił lampkę i wybiegł na korytarz, zostawiając w kotłowni tlącą się kurtkę. Goodsir i Des Voeux pobiegli za nim, mijając po drodze rozrzucone beczki i rozbite skrzynki wciśnięte między pojemniki z resztkami zapasów wody pitnej i worki z węglem.
Kiedy przebiegali obok wejścia do schowka na węgiel, Goodsir spojrzał w prawo i zobaczył nagie ramię wystające zza futryny drzwi. Przystanął na moment i pochylił się, by zobaczyć, kto tam leżał, komandor i starszy mat pobiegli już jednak dalej, zabierając ze sobą lampy. Goodsir został sam w ciemnościach, w towarzystwie kolejnego trupa. Wyprostował się i ruszył za swymi towarzyszami.
Kolejne trzaski. Krzyki z pokładu nad ich głowami. Strzał z pistoletu albo muszkietu. Krzyki. Przerażone głosy kilku ludzi.
Goodsir, który został w tyle i biegł na oślep, kierując się ku światłom lamp, wypadł z wąskiego korytarza na otwartą, mroczną przestrzeń i uderzył z rozpędu w gruby dębowy słup. Upadł na plecy, prosto w osiem cali lodu i zimnej wody. Nie mógł skupić wzroku – lampy nad jego głową zamieniły się w niewyraźne, rozkołysane plamy żółci – a cały świat śmierdział i smakował ściekami, pyłem węglowym i krwią.
– Nie ma schodków! – krzyknął Des Voeux.
Goodsir usiadł prosto i potrząsnął głową, odzyskując w pełni świadomość. Schodki dziobowe, zbudowane z grubych dębowych bali i desek, na które mogło wspiąć się jednocześnie kilku ludzi niosących ze sobą stufuntowe worki z węglem, zostały roztrzaskane na kawałki. Z otwartego włazu zwisały tylko fragmenty wyłamanych desek… – Podsadźcie mnie – rozkazał Fitzjames, który zatknął pistolet za pas, odstawił latarnię i pochwyciwszy się rękami krawędzi włazu, próbował się podciągnąć. Des Voeux pochylił się, by mu pomóc.
Nagle z otwartego włazu buchnęły płomienie.
Fitzjames zaklął i upadł plecami w lodowatą wodę, zaledwie kilka stóp od Goodsira. Wyglądało na to, że płonie cała dziobowa część najniższego pokładu.
Pożar, pomyślał Goodsir. Jego nozdrza wypełnił gryzący dym. Nie mamy dokąd uciec. Na zewnątrz szalała śnieżyca, temperatura sięgała minus stu stopni. Gdyby okręt się teraz spalił, wszyscy by zginęli.
– Główne schody – rzucił krótko Fitzjames, zerwał się na równe nogi, podniósł lampę i ruszył biegiem w stronę rufy. Des Voeux biegł tuż za nim.
Goodsir podparł się rękami, stanął, znów upadł, przeszedł kilka kroków na czworakach, wreszcie zdołał się wyprostować i pobiegł za oddalającymi się lampami.