Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Coś na najniższym pokładzie ryknęło. Potem rozległ się huk wystrzałów z muszkietów i strzelb.

Goodsir chciał zatrzymać się przy magazynie węgla i sprawdzić, czy mężczyzna, do którego należało nagie ramię, jeszcze żyje – i czy w ogóle to ramię jest połączone z jakimś ciałem – kiedy jednak tam dotarł, było już zbyt ciemno. Lekarz biegł więc dalej, obijając się o grodzie i zbiorniki z wodą.

Lampy przemieszczały się już w górę schodów prowadzących z najniższego pokładu. Z otwartego włazu buchały kłęby dymu.

Goodsir wspiął się pospiesznie na schody, dostał w twarz butem komandora lub pierwszego oficera i stanął na pokładzie.

Nie mógł oddychać. Nic nie widział. W pobliżu kołysały się jakieś lampy, w powietrzu unosił się jednak gęsty dym.

Goodsir miał ochotę odnaleźć jak najszybciej schody prowadzące na dolny pokład i wspiąć się tam, a potem jeszcze wyżej, na zewnątrz, gdzie mógłby odetchnąć czystym powietrzem, jednak po jego prawej stronie – od strony dziobu – krzyczeli jacyś ludzie, opadł więc na kolana i ręce. Tutaj powietrze nadawało się chociaż do oddychania. Ledwie. Z przodu widać było pomarańczowy blask, o wiele za jasny, by mogła to być lampa.

Goodsir przeszedł do przodu na czworakach, odszukał zejściówkę przy lewej burcie, obok magazynu sucharów, i ruszył dalej. Nieco dalej kilku marynarzy próbowało ugasić ogień kocami. Płomienie obejmowały także i te koce.

– Ściągnijcie tu ludzi z wiadrami! – krzyknął Fitzjames gdzieś z kłębów dymu na przodzie. – Niech przyniosą tu wodę!

– Nie ma wody, komandorze! – wrzasnął ktoś z tyłu.

– Weźcie wiadra ze szczynami. – Zdecydowany głos komandora wcinał się jak nóż w dym i krzyki innych ludzi.

– Zamarzły! – odpowiedział mu ten sam głos, należący do dowódcy głównego masztu, Johna Sullivana.

– Weźcie je tak czy inaczej! – krzyczał Fitzjames. -i śnieg. Sullivan, Sinclair, Reddington, Seeley, Pocock, Greater – zbierzcie ludzi i ustawcie ich w szeregu od głównego pokładu aż dotąd, tak żeby mogli podawać sobie wiadra. Nabierajcie tyle śniegu, ile tylko się da. Rzucajcie go na ogień. – Fitzjames przerwał i zakasłał gwałtownie.

Goodsir wstał. Dym wirował wokół niego, jakby ktoś nagle otworzył okno albo drzwi. W jednej chwili widział wyraźnie płonące ściany magazynku bosmana i cieśli, oddalone co najmniej o piętnaście stóp, a w następnej nie sięgał wzrokiem dalej niż na dwie stopy. Wszyscy kasłali głośno, a Goodsir, chcąc nie chcąc, przyłączył się do nich.

Ludzie spieszący do schodów obijali się o niego i odpychali na bok, lekarz przywarł więc całym ciałem do grodzi, zastanawiając się, czy nie powinien wyjść na dolny pokład. Tutaj nie było z niego żadnego pożytku.

Przypomniał sobie nagie ramię wystające z wejścia do magazynu na węgiel. Na myśl o tym, że miałby tam zejść ponownie, zrobiło mu się niedobrze.

Ale potwór jest na tym pokładzie.

Jakby na potwierdzenie tej myśli cztery lub pięć muszkietów wypaliło jednocześnie nie dalej niż dziesięć stóp od Goodsira. Huk był ogłuszający. Goodsir zakrył uszy dłońmi i opadł na kolana, przypominając sobie, jak mówił członkom załogi Terroru, że chorzy na szkorbut mogą umrzeć od takiego właśnie huku. Wiedział, że sam ma już pierwsze objawy szkorbutu.

– Przestańcie strzelać! – krzyknął Fitzjames. – Natychmiast! Tam są ludzie.

– Ale komandorze… – zaczął protestować kapral Alexander Pearson, najwyższy rangą spośród czterech pozostałych przy życiu żołnierzy na pokładzie Erebusa.

– Wstrzymać ogień, powiedziałem!

Goodsir widział ciemne sylwetki porucznika Le Vesconte i żołnierzy na tle płomieni. Le Vesconte stał, podczas gdy żołnierze klęczeli na jednym kolanie i przeładowywali muszkiety, jakby brali udział w jakiejś bitwie. Lekarz zauważył również, że ściany i belki oraz leżące luzem skrzynki i pudła w dziobowej części okrętu ogarnięte były ogniem. Marynarze próbowali zdusić płomienie kocami i płachtami płótna żaglowego. Wszędzie fruwały iskry.

Z płomieni wytoczył się jakiś człowiek, zmierzający chwiejnym krokiem ku żołnierzom i marynarzom.

– Nie strzelać! – krzyknął Fitzjames.

– Nie strzelać! – powtórzył Le Vesconte. Poparzony marynarz wpadł prosto w ręce Fitzjamesa.

– Panie Goodsir! – krzyknął komandor. John Downing, sternik, przestał uderzać kocem w ogień ogarniający ściany korytarza, doskoczył do rannego i zdusił płomienie strzelające z jego ubrania.

Goodsir podbiegł do przodu i przejął od Fitzjamesa słaniającego się na nogach marynarza. Mężczyzna nie miał już praktycznie prawej części twarzy, która nie została jednak spalona, lecz zdarta – z okrwawionej kości zwieszało się oko i luźny płat skóry – a po prawej stronie jego tułowia ciągnęły się głębokie krwawe znaki, przecinające osiem warstw ubrań i ciało. Kamizelka przesiąkła krwią. Mężczyźnie brakowało prawej ręki.

Goodsir uświadomił sobie, że trzyma Henry’ego Fostera Collinsa, drugiego nawigatora, którego Fitzjames wysłał na dziób wraz z Brownem i Dunnem, by pilnowali przedniego włazu.

– Ktoś musi pomóc mi go przenieść – wystękał Goodsir. Collins był dużym i ciężkim mężczyzną, a lekarz tracił już siły. Trzymał go jeszcze w pionie tylko dlatego, że stał oparty plecami o grodź magazynu sucharów.

– Downing! – zawołał Fitzjames w stronę wysokiej sylwetki sternika, który ponownie zajął się gaszeniem ognia za pomocą swego płonącego koca.

Downing odrzucił koc na bok i podbiegł do nich. Nie zadając zbędnych pytań, założył sobie lewą rękę Collinsa na ramię i powiedział:

– Proszę prowadzić, panie Goodsir.

Goodsir ruszył w górę schodów, ale na drodze stanęło mu kilku ludzi z wiadrami, którzy próbowali właśnie przedostać się na dół.

– Z drogi! – ryknął Goodsir. – Niesiemy rannych.

Buty i kolana cofnęły się.

Goodsir dotarł wreszcie na dolny pokład. Marynarze stojący przy włazie wpatrywali się weń ze zdumieniem. Lekarz dopiero teraz uświadomił sobie, że sam wygląda zapewne na ciężko rannego – jego dłonie, twarz i ubranie poplamione były krwią wypływającą z rozbitej głowy, wiedział też, że jest cały osmolony.

– Na rufę, do izby chorych – rzucił do Downinga, kiedy ten stanął obok niego. Sternik musiał obrócić się bokiem, by przenieść Collinsa przez wąską zejściówkę. Tymczasem kilkudziesięciu marynarzy podawało sobie z góry wiadra ze śniegiem, który wyrzucali na parujące, syczące deski pokładu wokół pieca na dolnym pokładzie i przedniego włazu. Goodsir wiedział, że jeśli ten pokład się zapali, statek będzie zgubiony.

Z izby chorych wyszedł blady i przerażony Henry Lloyd.

– Moje narzędzia gotowe? – spytał krótko Goodsir.

– Tak jest.

– Piła do kości?

– Tak.

– Dobrze.

Downing ułożył nieprzytomnego Collinsa na stole operacyjnym pośrodku izby chorych.

– Dziękuję panu, panie Downing. – Goodsir skinął głową. – Czy zechciałby pan sprowadzić tu jeszcze dwóch marynarzy, którzy pomogliby innych chorym przenieść się do jakichś innych łóżek? Mogą być też hamaki.

– Tak jest, doktorze.

– Lloyd, idź do pana Walla i powiedz mu, że potrzebujemy ciepłej wody, ile tylko mogą nam dać. Ale najpierw zapal jeszcze te lampy. A potem wracaj tutaj, będę cię potrzebował.

Przez następną godzinę doktor Harry D.S. Goodsir był tak zajęty, że nie zauważyłby nawet, gdyby izba chorych stanęła w ogniu, co najwyżej ucieszyłby się z mocniejszego światła.

Ściągnął ubrania z górnej części tułowia Collinsa – otwarte rany parowały w lodowatym powietrzu – wylał na nie garnek ciepłej wody, nie tyle nawet, by je oczyścić, ile by choć na chwilę zmyć krew i przekonać się, jakie są głębokie, a uznawszy, że rozcięcia nie zagrażają jego życiu, zajął się ramieniem, szyją i twarzą drugiego nawigatora.

Ramię urwane było zadziwiająco równo, zupełnie jakby ktoś uciął je jakąś wielką gilotyną. Goodsir, przyzwyczajony do wypadków w fabrykach i na statkach, które rozrywały ludzkie ciało na strzępy, przyglądał się ranie ze zdumieniem, by nie rzec – podziwem.

105
{"b":"102265","o":1}