Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Collins omal nie wykrwawił się na śmierć, lecz płomienie, przed którymi uciekał, częściowo przyżegły otwartą ranę i uratowały mu życie. Na razie.

Ręka urwana została tuż przy samym ramieniu, Goodsir nie musiał więc obcinać żadnych kości. Z pomocą Lloyda, który trzymał lampę w drżącej dłoni i od czasu do czasu przystawiał palec we wskazanym przed Goodsira miejscu, skąd zwykle tryskała krw – lekarz sprawnie zamknął wszystkie żyły i tętnice. Zawsze był dobry w tego rodzaju zabiegach – jego dłonie i palce pracowały niemal same, bez udziału umysłu.

Goodsir stwierdził też ze zdumieniem, że w otwartej ranie nie ma żadnych kawałków tkaniny ani innych obcych ciał. To znacznie zmniejszało ryzyko zakażenia, choć sprawa nie była jeszcze przesądzona. Lekarz oczyścił ranę w miarę możliwości, wykorzystując do tego drugi garnek ciepłej wody. Potem odciął wszelkie luźne kawałki skóry i mięśni. Na szczęście niektóre kawałki skóry były tak długie, że mógł przyłożyć je do rany i przyszyć.

Collins jęknął i poruszył się na stole.

Goodsir pracował jak najszybciej, by skończyć to, co najgorsze, nim pacjent odzyska przytomność.

Prawa część twarzy Collinsa leżała na jego ramieniu jak obluzowana maska karnawałowa. Przypomniało to Goodsirowi liczne sekcje zwłok, które wykonywał jako student i lekarz, kiedy to odcinał twarz zmarłego i zwijał ją na czaszce niczym wilgotną ścierkę.

Kazał Lloydowi podciągnąć luźny płat skóry jak najwyżej i najmocniej – jego pomocnik odwrócił się i zwymiotował na pokład, potem jednak szybko wykonał polecenie lekarza, wytarłszy wpierw lepkie palce w kamizelkę – a sam szybko przyszył ją do grubej warstwy skóry i mięśni uciętej tuż pod linią włosów.

Nie mógł uratować oka drugiego nawigatora. Próbował wcisnąć gałkę na miejsce, ale kość pod oczodołem Collinsa została zmiażdżona. Goodsir oczyścił oczodół z odłamków kości, ale przekonał się szybko, że i sama gałka jest zbyt mocno uszkodzona, by mogła jeszcze pełnić swą funkcję.

Wziął nożyczki z drżącej ręki Lloyda i uciął nerw wzrokowy, po czym wrzucił oko do wiaderka wypełnionego już okrwawionymi szmatami i strzępami ciała Collinsa.

– Przysuń bliżej tę lampę – rozkazał Goodsir. – I przestań się trząść.

Lekarz przyjrzał się uważnie uszkodzonemu oczodołowi i zauważył, że ocalała jeszcze spora część powieki. Naciągnął ją mocno w dół i przyszył do skóry pod okiem. Tym razem użył drobniejszego ściegu, świadom, że te szwy będą służyły Collinsowi przez lata.

Jeśli przeżyje.

Opatrzywszy twarz drugiego nawigatora na tyle, na ile mógł, Goodsir zajął się oparzeniami i ranami pozostawionymi przez pazury potwora. Oparzenia były powierzchowne. Rany po pazurach, choć zasadniczo niegroźne, były na tyle głębokie, że tu i ówdzie Goodsir widział biel odsłoniętych żeber.

Przykazawszy Lloydowi nasmarować wolną ręką oparzenia, Goodsir oczyścił i zsunął rozcięte mięśnie, a potem zszył poszarpaną skórę, gdzie tylko dało się to zrobić. Krew nadal sączyła się z ramienia i szyi Collinsa, jednak już znacznie wolniej. Goodsir wiedział, że jeśli płomienie przyżegły ciało i żyły nawigatora w wystarczającym stopniu, zostało w nim jeszcze dość krwi, by przeżył.

Do izby chorych wnoszono tymczasem nowych pacjentów, wszyscy doznali jednak wyłącznie poparzeń – niektórzy ciężkich, ale nie zagrażających ich życiu. Opatrzywszy najgroźniejsze rany Collinsa, Goodsir zajął się pomniejszymi obrażeniami, przykazawszy wcześniej Lloydowi, by pomógł pacjentom przy smarowaniu i bandażowaniu poparzeń.

Właśnie podawał Collinsowi opium, by wracający do świadomości, krzyczący z bólu marynarz mógł zasnąć, kiedy przy stole operacyjnym stanął komandor Fitzjames.

Komandor był cały osmolony i okrwawiony, podobnie jak lekarz.

– Będzie żył? – spytał Fitzjames.

Goodsir odłożył skalpel i rozłożył szeroko ręce, jakby chciał powiedzieć: Bóg jeden wie. Fitzjames skinął głową.

– Ugasiliśmy ogień – powiedział. – Pomyślałem, że to pana zainteresuje.

Tym razem to Goodsir skinął głową. Przez ostatnią godzinę w ogóle nie myślał o pożarze.

– Lloyd, panie Downing – powiedział. – Zechcielibyście przenieść pana Collinsa na koję przy przedniej grodzi? Tam jest najcieplej.

– Straciliśmy cały magazyn cieśli na najniższym pokładzie – kontynuował Fitzjames – i znaczną część zapasów schowanych w skrzynkach przy przednim włazie, a także sporą część zapasów z magazynu sucharów. Przepadła co najmniej jedna trzecia jedzenia w puszkach i beczkach. Na pewno są też spore straty na pokładzie ładowni, ale jeszcze tam nie byliśmy.

– Jak doszło do pożaru? – spytał lekarz.

– Collins albo któryś z jego ludzi rzucił lampą w potwora, kiedy ten wyszedł przez przedni właz – odparł komandor.

– A co stało się z… potworem? – spytał Goodsir. Nagle ogarnęło go takie zmęczenie, że musiał przytrzymać się krawędzi okrwawionego stołu, by nie upaść.

– Wyszedł zapewne tą samą drogą, którą wszedł – odrzekł Fitzjames. – Przez przedni właz i gdzieś na pokładzie ładowni. Chyba że wciąż czeka tam na dole. Postawiłem uzbrojonych ludzi przy wszystkich włazach. Na najniższym pokładzie jest tyle dymu, że będziemy musieli zmieniać wartę co pół godziny. Collins widział to stworzenie najlepiej. Dlatego tu przyszedłem… żeby sprawdzić, czy można z nim rozmawiać. Inni widzieli tylko jakiś kształt za ścianą ognia – oczy, zęby, pazury, masę futra. Porucznik Le Vesconte kazał żołnierzom strzelać do niego, ale nikt nie wie, czy został trafiony. Wokół spalonego magazynku cieśli jest pełno krwi, ale nie wiemy, czyja to krew. Mogę porozmawiać z Collinsem? Goodsir pokręcił głową.

– Właśnie podałem mu środek znieczulający. Będzie spał przez kilka godzin. Nie mam pojęcia, czy kiedykolwiek się obudzi. Szanse są niewielkie.

Fitzjames ponownie skinął głową. Wyglądał na równie zmęczonego jak lekarz.

– A co z Dunnem i Brownem? – spytał Goodsir. – Poszli na dziób z Collinsem. Znaleźliście ich?

– Tak. – Fitzjames westchnął. – Są cali i zdrowi. Uciekli na prawą stronę magazynu sucharów, kiedy potwór rzucił się na biednego Collinsa. – Kapitan wziął głęboki oddech. – Dym powoli ustępuje, będę więc musiał zejść z kilkoma ludźmi do ładowni, żeby zabrać stamtąd ciała mechanika Gregory’ego i palacza Tommy’ego Platera.

– O Boże… – Goodsir się zachłysnął. Powiedział Fitzjamesowi o nagim ramieniu wystającym zza drzwi magazynu na węgiel.

– Nie widziałem – odparł komandor. – Tak się spieszyłem do przedniego włazu, że nie patrzyłem na dół ani na boki, tylko przed siebie.

– A ja powinienem był patrzeć przed siebie – rzekł z żalem lekarz.

– Uderzyłem w jakiś słup. Fitzjames uśmiechnął się.

– Właśnie widzę. Lekarzu, ulecz się sam. Ma pan głęboką ranę na czole, od włosów aż po brew, i siny obrzęk wielki jak pięść Magnusa Mansona.

– Naprawdę? – zdziwił się Goodsir. Ostrożnie dotknął czoła. Na jego okrwawionych palcach pojawiły się krople świeżej krwi, choć czuł też, że stłuczenie okryte jest wielkim strupem. – Zaszyję to później przed lustrem albo każę to zrobić Lloydowi – powiedział ze znużeniem.

– Mogę już iść, komandorze.

– Dokąd, panie Goodsir?

– Do ładowni – odrzekł lekarz, choć na samą myśl o tej wyprawie zbierało mu się na wymioty. – Żeby sprawdzić, kto leży w magazynie na węgiel. Może jeszcze żyje.

Fitzjames spojrzał mu prosto w oczy.

– Wciąż nie zgłosił się nasz cieśla, pan Weekes, i jego pomocnik, Watson, doktorze. Pracowali w magazynie na węgiel przy prawej burcie, łatali dziurę w poszyciu. Z pewnością już nie żyją.

Goodsir milczał przez moment. Jego uwagi nie uszedł fakt, że Fitzjames powiedział doń „doktorze”. Franklin i jego komandor prawie nigdy nie zwracali się w ten sposób do lekarzy, nawet do Stanleya i Peddiego, głównych lekarzy okrętowych. Zarówno oni, jak i Goodsir zawsze byli tylko zwykłymi „panami” dla sir Johna i arystokratycznego Fitzjamesa.

Jednak nie tym razem.

– Musimy zejść na dół i sprawdzić – powiedział wreszcie Goodsir. – Ja muszę tam zejść i sprawdzić. Być może któryś z nich jeszcze żyje.

106
{"b":"102265","o":1}