Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Istnieje jeszcze inne rozwiązanie – oświadczył cicho komandor Crozier, jakby czytając w jego myślach. – Postanowiłem dziś rano, że wszyscy zostaniemy w obozie ratunkowym jeszcze przez tydzień, może nawet dziesięć dni, w zależności od pogody, licząc na to, że lód jednak popęka, i że wszyscy odpłyniemy stąd w łodziach… nawet chorzy i umierający.

Goodsir spojrzał z powątpiewaniem na cztery łodzie.

– Zmieścimy się wszyscy? – spytał.

– Proszę nie zapominać, doktorze, że dziewiętnastu ludzi odeszło dziś rano, a wczoraj zmarło dwóch innych. W sumie zostało nas więc tylko pięćdziesięciu trzech.

– I jak sam pan twierdził, w przyszłym tygodniu umrze kolejnych dwóch – dodał Thomas Johnson.

– Nie mamy prawie w ogóle jedzenia, które musielibyśmy ze sobą ciągnąć – odezwał się słabym głosem kapral Pearson. – Choć na pewno wszyscy chcielibyśmy, żeby było inaczej.

– Postanowiłem też, że zostawimy wszystkie namioty – oświadczył Crozier.

– A gdzie się schowamy, gdy nadejdzie burza? – spytał Crozier.

– Na lodzie pod łodziami, a na otwartej wodzie pod przykryciem łodzi – wyjaśnił Des Voeux. – Robiłem to już, kiedy w marcu próbowaliśmy dotrzeć do półwyspu Boothia, w środku zimy. Pod łodziami jest znacznie cieplej niż w tych cholernych namiotach… pan wybaczy, panie komandorze.

– Wybaczam – odparł Crozier. – Poza tym namioty ważą trzy lub nawet cztery razy więcej niż na początku wyprawy. Nigdy nie wysychają. Wchłonęły chyba połowę wilgoci z bieguna.

– Podobnie jak nasza bielizna – mruknął Robert Thomas. Wszyscy roześmiali się głośno. Dwóch oficerów zaniosło się potem chrapliwym kaszlem.

– Zamierzam też zabrać tylko trzy duże beczki na wodę – mówił dalej Crozier. – W tym dwie puste. Prócz tego na każdej łodzi będzie jedna mała beczka napełniona wodą.

– Jak pańscy ludzie będą gasić pragnienie, kiedy wyjdziecie na lód albo wypłyniecie na otwartą wodę? – spytał Goodsir.

– Nasi ludzie, doktorze – odparł Crozier. – Proszę pamiętać, że jeśli lód się otworzy, wszyscy stąd odejdziemy. A beczki będziemy napełniać wodą z rzeki. Muszę też przyznać się panom do czegoś; podczas wczorajszego podziału nie pokazaliśmy jednej rzeczy, którą ukrywaliśmy do tej pory. Mówię o zapasie paliwa do maszynki eterowej, który trzymaliśmy w podwójnym dnie beczki po rumie.

– W razie potrzeby stopimy trochę śniegu i będziemy mieli słodką wodę – wtrącił Johnson.

Goodsir skinął powoli głową. Zdążył już pogodzić się z myślą o rychłej śmierci i nie chciał ponownie robić sobie fałszywych nadziei. Wiedział, że każda z trzech grup – Hickey i jego kompani, trójka piechurów oraz podwładni Croziera – wciąż ma bardzo nikłe szanse na ocalenie.

I znów, jakby czytając w jego myślach, Crozier zwrócił się do Goodsira z pytaniem:

– Co pozwoliłoby nam przezwyciężyć chorobę i słabość w ciągu najbliższych trzech miesięcy, kiedy będziemy wiosłować w górę Rzeki Backa?

– Świeże jedzenie – odrzekł lekarz. – Jestem pewien, że przynajmniej część chorych na szkorbut wyzdrowieje, jeśli tylko uda nam się zdobyć świeże jedzenie. Nie mówię tutaj o owocach i warzywach, to oczywiste, ale świeże mięso też będzie skuteczne, szczególnie tłuszcz. Nawet krew może nam się przydać.

– Dlaczego mięso i tłuszcz zapobiegają tak straszliwej chorobie, doktorze? – spytał kapral Pearson.

– Nie mam pojęcia. – Goodsir pokręcił głową. – Wiem tylko, że jeśli wkrótce nie upolujemy jakiejś zwierzyny, szkorbut zabije nas wszystkich… jeśli wcześniej nie pomrzemy z głodu.

– Czy jedzenie z puszek też by pomogło? – spytał Des Voeux. – Mam na myśli grupę Hickeya i zapasy, które zostawiliśmy w Obozie Terror

Goodsir wzruszył ramionami.

– Prawdopodobnie, choć podobnie jak mój nieodżałowany kolega, doktor McDonald, uważam, że świeże jedzenie zawsze lepsze jest od puszkowanego. Poza tym jestem przekonany, że w konserwach Goldnera były co najmniej dwa rodzaje trucizny; jedna zabijała powoli i bezboleśnie, druga prowadziła do gwałtownej i straszliwej śmierci. Tak czy inaczej na pewno my wyjdziemy lepiej, jedząc świeże mięso niż oni puszkowane.

– Mam nadzieję, że kiedy już wypłyniemy na otwartą wodę, znajdziemy całe mnóstwo fok i morsów – powiedział komandor Crozier. – Kiedy z kolei będziemy płynąć rzeką, zejdziemy od czasu do czasu na ląd i spróbujemy upolować karibu albo lisy, a w najgorszym razie będziemy łowić ryby… Z relacji podróżników takich jak George Back albo nasz sir Franklin wynika, że na to można liczyć.

– Sir John zjadł też swoje buty – dorzucił kapral Pearson.

Nikt nie skarcił chorego żołnierza, ale nikt też się nie roześmiał ani nie skomentował tej uwagi, dopóki komandor Crozier nie przemówił ze śmiertelną powagą:

– Właśnie dlatego kazałem zabrać kilkaset par dodatkowych butów. Nie tylko po to, żeby chronić stopy marynarzy, co jak sam pan wie, okazało się trudniejsze, niż myśleliśmy. Te buty to nasza ostatnia deska ratunku, nasze zapasy na czarną godzinę.

Goodsir wpatrywał się weń z niedowierzaniem.

– Będziemy mieli tylko jedną beczkę wody, ale setki marynarskich butów do jedzenia?

– Tak jest. – Crozier skinął głową.

Nagle cała ósemka wybuchnęła niepohamowanym śmiechem; gdy tylko zaczęli się uspokajać, jeden z nich eksplodował wesołością na nowo, a pozostali natychmiast się do niego przyłączali.

– Pst! – powiedział wreszcie Crozier, niczym nauczyciel uspokajający rozbrykane dzieci, choć sam wciąż chichotał pod nosem.

Marynarze pracujący w obozie podnosili głowy znad swych zajęć i przyglądali im się z zaciekawieniem.

Goodsir musiał otrzeć łzy wesołości, by nie przymarzły mu do twarzy.

– Nie będziemy czekać, aż szczeliny w lodzie sięgną samego brzegu – oświadczył, gdy wreszcie wszyscy się uspokoili. – Jutro pan Des Voeux ruszy z grupą kilku najsilniejszych marynarzy na południe. Zabiorą ze sobą tylko plecaki i śpiwory i wejdą co najmniej dziesięć mil w głąb zatoki, być może trochę dalej, by sprawdzić, czy nie ma tam szczelin zdatnych do żeglugi. Jeśli znajdą takie szczeliny nie dalej niż pięć mil od obozu, wszyscy ruszymy w drogę.

– Ludzie nie mają sił… – zaczął Goodsir.

– Jeśli będą wiedzieli, że od otwartej wody dzieli ich nie więcej niż dwa dni marszu, na pewno znajdą dość sił – odparł komandor. – Nawet ci dwaj, którzy mieli niedawno amputowane stopy, będą kuśtykać z innymi, jeśli tylko obiecamy im, że wkrótce przesiądą się do łodzi.

– A jeśli dopisze nam szczęście, moja grupa przyniesie tu świeże mięso z fok i morsów – dorzucił Des Voeux.

Goodsir spojrzał na lodową gęstwinę seraków, wałów i popękanych gór, ciągnącą się po sam horyzont.

– Dacie radę przeciągnąć foki i morsy przez ten koszmar? – spytał. Des Voeux uśmiechnął się tylko szeroko w odpowiedzi.

– Na koniec została nam jeszcze jedna dobra wiadomość – oznajmił bosmanmat Johnson.

– Co masz na myśli, Tom? – spytał Crozier.

– Wygląda na to, że nasz przyjaciel z lodu przestał się nami interesować i gdzieś sobie poszedł. Nie widzieliśmy go, odkąd opuściliśmy obóz nad rzeką.

Wszyscy zgromadzeni, łącznie z Johnsonem, pochylili się raptownie i postukali w drewniane burty łodzi.

157
{"b":"102265","o":1}