Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Admirał i towarzyszący mu potwór weszli chwiejnym krokiem do hebanowej komnaty, prowadzeni radosnymi okrzykami marynarzy.

Czarny zegar sir Johna zaczynał wybijać północ.

Tłum przebierańców na tyłach pochodu zaczął napierać na poprzedzające ich szeregi, by jak najszybciej dostać się do wnętrza czarnej komnaty i nie uronić ani odrobiny z mającego się tam rozegrać przedstawienia. Tymczasem żebracy, szczury, jednorożce, śmieciarze, jednonodzy piraci, arabscy książęta i egipskie księżniczki, gladiatorzy, wróżki i inne postacie kroczące na początku pochodu zaczęli się nagle wycofywać, jakby uznawszy, że jednak nie chcą znaleźć się pośrodku czarnych jak smoła ścian i stąpać po równie czarnym podłożu.

Crozier przepychał się łokciami przez gęsty tłum – stłoczona masa ludzi kołysała się raz do przodu raz do tyłu, targana sprzecznymi emocjami – uznawszy, że nawet jeśli nie może zapobiec finałowemu aktowi, to przynajmniej zdoła go skrócić.

Ledwie wszedł do wnętrza komnaty wraz z dwudziestoma lub trzydziestoma marynarzami, którzy także zatrzymali się przy wejściu, straciwszy nagle ochotę na zabawę – musiał odczekać chwilę, aż jego oczy przywykną do niemal całkowitych ciemności – kiedy poczuł na twarzy uderzenie zimnego powietrza, zupełnie jakby ktoś otworzył drzwi w ścianie góry lodowej. Choć przebierańcy obecni w pokoju próbowali jeszcze śpiewać, robili to z coraz mniejszym przekonaniem; pełnym gardłem śpiewali ci, którzy próbowali się dopiero wepchnąć do środka komnaty.

PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI

BRYTYJCZYCY NIGDY, NIGDY, NIGDY, NIGDY

NIGDY

NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!

Crozier widział tylko zarys niedźwiedziej głowy wyrastającej z lodu ponad hebanowym zegarem – dźwięk kurantów wydawał się wyjątkowo przerażająco, wręcz głośny w owej mrocznej przestrzeni – miał też wrażenie, że Manson i Hickey z trudem utrzymują równowagę na śliskiej powierzchni, zdezorientowani trzepotaniem północnej ściany, w którą uderzał coraz mocniejszy wiatr.

Crozier zrozumiał nagle, że w komnacie pojawiła się druga biała postać. Ona także stała na tylnych łapach, schowana głębiej w ciemności niż kukła Hickeya i Mansona. Była też od niej znacznie większa. I wyższa.

Marynarze obecni w komnacie zamilkli nagle, a gdy rozbrzmiało dziewiąte uderzenie zegara, ukryty w mroku kształt ryknął.

Na Ciebie Muzy z ośnieżonych szczytów

patrzą z zachwytem i zazdrością,

Wyspo błogosławiona pięknem niezrównanym,

łaskami Boga i mężnych serc miłością.

Nagle wszyscy obecni w pokoju rzucili się do wyjścia, ze zdwojoną siłą napierając na tych, którzy próbowali tam wejść.

– Co tu się dzieje? – spytał doktor McDonald. Wszyscy czterej lekarze ubrani byli w kostiumy arlekinów, ściągnęli jednak maski, dzięki czemu Crozier rozpoznał ich w mocniejszym nieco, fioletowym blasku wypływającym z przejścia między dwoma pokojami.

Któryś z marynarzy zamkniętych w hebanowej komnacie krzyknął przeraźliwie. Potem rozległ się drugi ryk, dźwięk niepodobny do niczego, co Francis Rawdon Moira Crozier słyszał do tej pory w swym życiu; dźwięk, który przynależał raczej do gęstej dżungli z jakiejś odległej epoki niż do Arktyki dziewiętnastego wieku. Dźwięk mający tak niskie, basowe rejestry, tak przejmujący i tak dziki zarazem, że dowódca HMS Terror omal nie zmoczył spodni w obecności swoich podwładnych.

Większy spośród dwóch białych kształtów obecnych w komnacie rzucił się do przodu.

Przebierańcy zaczęli krzyczeć przeraźliwie, próbowali odepchnąć do tyłu tłum ciekawskich, którzy wciąż parli do przodu, potem rozbiegli się na lewo i prawo, uderzając w ciemnościach w płócienne ściany.

Crozier stał nieruchomo w miejscu. Czuł masę potwora przesuwającego się obok niego w ciemności. Wyczuwał jego obecność umysłem… czuł ją w głowie. Nagle w nozdrza uderzył go zapach starej krwi, a potem smród gnijącego mięsa.

Księżniczki i wróżki zrzucały kostiumy i wierzchnie okrycia, próbowały przedrzeć się na drugą stronę płóciennej ściany, drżącymi rękami szukały noży przypiętych do pasa.

Crozier usłyszał paskudny głuchy odgłos, kiedy ogromna łapa potwora zakończona pazurami długości noża wbiła się w ciało jakiegoś człowieka. Coś chrupnęło obrzydliwie, kiedy olbrzymie kły zamknęły się na czaszce lub kościach ofiary. Tymczasem w pozostałych komnatach marynarze wciąż śpiewali pełnym głosem.

PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI

BRYTYJCZYCY NIGDY, NIGDY, NIGDY, NIGDY

NIGDY

NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!

Hebanowy zegar skończył wreszcie wybijać godzinę. Była północ. Rozpoczął się rok 1848.

Marynarze rozcinali nożami płócienne przegrody, by wydostać się na zewnątrz, a targane wiatrem pasy materiału wpadały w ogień pochodni i koksowników ustawionych na zewnątrz. Płomienie skoczyły ku niebu i niemal natychmiast objęły takielunek.

Biały kształt przeszedł do fioletowego pokoju. Czekający tam marynarze zaczęli krzyczeć i biegać na wszystkie strony, kląć i przepychać się, niektórzy cięli już płótno, nie próbując nawet uciekać w głąb kolorowego labiryntu. Crozier ruszył wreszcie z miejsca, odpychał na boki oszalałych ze strachu marynarzy, idąc śladem potwora. Płonęły już obie ściany hebanowego pokoju. Jakiś człowiek w stroju arlekina przebiegł tuż obok Croziera, krzycząc nieludzkim głosem; jego kostium i ubrania jarzyły się żółtym płomieniem.

Nim Crozier wyrwał się wreszcie z przerażonego, rozbieganego tłumu spanikowanych przebierańców, fioletowy pokój także stał już w ogniu, a potwór przeniósł się do pokoju białego. Komandor słyszał krzyki ludzi uciekających przed monstrum, wymachujących rękami i zrzucających z siebie krępujące kostiumy. Sieć lin, przygotowana z takim mozołem i pomysłowością, płonęła teraz na coraz większym obszarze, kreśląc na niebie ogniste runy. Płomienie odbijały się w nierównej powierzchni wysokiej na sto stóp góry lodowej.

Płonęły również drzewca, ciągnące się wzdłuż ogarniętej ogniem ściany hebanowego pokoju niczym odsłonięte żebra. Lata składowania w suchym arktycznym klimacie dokładnie pozbawiły drewno wilgoci. Teraz płonęło jak ogromny skład zapałek.

Zrozumiawszy, że w żaden sposób nie uda mu się zapanować w tej chwili nad sytuacją, Crozier zaczął biec wraz z innymi. Musiał uciec z płonącego labiryntu.

Biały pokój stał w ogniu. Płomienie strzelały w górę białych ścian z fragmentów płótna ułożonych na podłodze, z okrytych prześcieradłami stołów i krzeseł, z metalowego rusztu pana Diggle’a. Ktoś przewrócił mechaniczny instrument, który mienił się teraz w blasku płomieni wypolerowanymi mosiężnymi i dębowymi krzywiznami.

Crozier dostrzegł komandora Fitzjamesa stojącego w białym pokoju, jedyną postać pozbawioną kostiumu i pogrążoną w bezruchu. Pochwycił go za rękaw i szarpnął.

– Chodź, James! Musimy uciekać.

Dowódca Erebusa odwrócił powoli głowę i spojrzał na swego zwierzchnika tak, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Na jego usta powrócił dziwny, nieobecny i szalony uśmieszek.

Crozier uderzył go w ramię.

– Chodź!

Ciągnąc za sobą nieprzytomnego Fitzjamesa, Crozier wyszedł z białego pokoju, przeszedł przez czwarty pokój, którego ściany były teraz bardziej pomarańczowe od płomieni niż od farby, by wejść do pokoju zielonego, który także ogarnął już ogień. Wydawało się, że labirynt nie ma końca. Tu i ówdzie na lodzie leżały odziane w kostiumy postacie – niektóre jęczały głośno, inne próbowały ściągnąć z siebie zniszczone przebrania, ktoś był całkiem nagi i poparzony – pozostali marynarze przystawali, by im pomóc, podnosili swych towarzyszy i ciągnęli za sobą. Lód zasłany był także strzępami porzuconych kostiumów i okryć wierzchnich. Większość albo już płonęła, albo lada moment miała się zapalić.

– Chodź! – powtórzył Crozier, wciąż ciągnąc za sobą Fitzjamesa. Jakiś marynarz leżał nieprzytomny na lodzie – Crozier rozpoznał w nim młodego George’a Chambersa z Erebusa, jednego z chłopców okrętowych, który podczas wyprawy zdążył już wkroczyć w wiek męski – jednak nikt nie zwracał nań uwagi. Crozier zostawił na chwilę Fitzjamesa, zarzucił ciało Chambersa na ramię i ponownie chwyciwszy drugiego komandora za rękaw, ruszył biegiem, uciekając przed płomieniami, które z hukiem strzelały w górę.

83
{"b":"102265","o":1}