Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

To był najsmaczniejszy stek, jaki kiedykolwiek jadł. Crozier był tym zaskoczony. Wiele miesięcy temu, kiedyjedli niedźwiedzie mięso, wydawało im się zepsute i śmierdzące. Część marynarzy po zjedzeniu wątroby i innych narządów, które zazwyczaj uchodzą za przysmaki, poważnie się pochorowała. Postanowiono wtedy, że mięso niedźwiedzi polarnych będzie spożywane tylko, gdy zajdzie taka konieczność.

A teraz ta uczta… ta wystawna uczta. Wszędzie dokoła w białej komnacie i zapewne w sąsiadujących z nią komnatach pomarańczowej i fioletowej ludzie siedzący przy stołach, na skrzyniach i beczkach pochłaniali smakowite steki. Śmiechy i rozmowy zadowolonych marynarzy zagłuszały huk płomieni płonących pod rusztem i trzepot płócien smaganych coraz silniejszym wiatrem. Kilku marynarzy w białym pokoju jadło za pomocą noży i widelców – niektórzy po prostu nabili stek na widelec i obgryzali go dookoła – większość jednak trzymała mięso w okrytych rękawicami dłoniach. Wyglądało to tak, jakby ponad setka drapieżników pożerała właśnie swe ofiary.

Im więcej Crozier jadł, tym bardziej robił się głodny. Fitzjames, Reid, Blanky, Farr, Little, Hodgson – nawet Jopson, jego steward, który siedział przy pobliskim stole z innymi stewardami – jedli swoje mięso z nie mniejszym apetytem. Jeden z pomocników pana Diggle’a, przebrany za małego Chińczyka, roznosił na stoły talerze z parującymi warzywami. Jednak warzywa przysmażone na patelni, na jednym z pieców z łodzi wielorybniczych, choć cudownie gorące, po prostu nie miały smaku w porównaniu z pysznym świeżym niedźwiedzim mięsem. Tylko powaga urzędu, jaki sprawował, i świadomość, że musi dawać innym przykład, nie pozwoliła Crozierowi przepchać się na początek kolejki i zażądać kolejnej porcji. Fitzjames choć raz nie wyglądał na przygaszonego; młody komandor miał taką minę, jakby za chwilę miał rozpłakać się ze szczęścia.

Nagle, w chwili gdy większość marynarzy zjadła już swoje steki i dopijała piwo, by mocno alkoholizowany napój nie zamarzł im w kubkach, perski król stojący obok wejścia do fioletowej komnaty zaczął nakręcać muzyczny mechanizm.

Gdy tylko rozbrzmiały pierwsze nuty, podniósł się ogromny aplauz, marynarze walili z całych sił w okryte rękawicami dłonie. Wielu miłośników muzyki na obu statkach narzekało na tę maszynę – zakres dźwięków wydobywających się z metalowych dysków był dokładnie taki sam, jaki wypuszczali ze swych instrumentów uliczni kataryniarze – jednak ta melodia była zbyt charakterystyczna, by ktokolwiek mógł ją pomylić z czym innym. Marynarze podnieśli się z miejsc. Inni zaczęli od razu śpiewać. Nawet Crozier musiał uśmiechnąć się szeroko, kiedy znajome słowa odbiły się echem od zbocza góry lodowej.

Gdy głosem niebios powołana

wyrosła Anglia z mórz przestworzy,

Śpiewali tak wśród szumu fal

uradowani aniołowie boży:

Komandorzy Crozier i Fitzjames także wstali ze swych miejsc i przyłączyli się do pozostałych, śpiewając ile sił w płucach pierwszy refren.

Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami

Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!

Czysty tenor młodego Hodgsona prowadził ludzi zamkniętych w sześciu spośród siedmiu komnat, gdy wyśpiewywali kolejne zwrotki:

Narody mniej niebiosom drogie

przed tyranami upadają,

a Twojej siły nikt nie złamie,

Ciebie złe moce się lękają.

Choć z daleka dobiegały go odgłosy jakiegoś zamieszania, rozgrzany whisky i stekiem, Crozier odrzucił głowę do tyłu i ryczał ze swymi ludźmi:

Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami

Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!

Ludzie w sąsiednich pomieszczeniach nadal śpiewali, ale teraz i śmiali się głośno, co wzmagało jeszcze zamieszanie. Mechaniczny instrument rozbrzmiał głośniej. Marynarze śpiewali jeszcze głośniej.

Crozier, wyśpiewujący ochoczo trzecią zwrotkę pieśni, doznał szoku, gdy do białej komnaty wkroczył nagle przedziwny pochód.

Każdy cios wroga z obcych stron

Twe siły po wielekroć mnoży,

Bo dusza twoja, czysta, wolna

Nigdy nie lęka się i nie trwoży.

Pochód prowadził marynarz przebrany w teatralną wersję admiralskiego munduru. Epolety były tak absurdalnie szerokie, że wystawały osiem cali poza ramiona drobnego mężczyzny. Był bardzo gruby; poły marynarki staromodnego munduru nie mogły objąć jego wielkiego brzucha. Karykaturalna postać pod jedną pachą niosła własną głowę, wykonaną z papier-mâché, pod drugą zaś admiralski kapelusz.

Crozier zamilkł. Pozostali śpiewali dalej.

Panuj, Brytanio, panuj nad oceanami

Brytyjczycy nigdy nie będą niewolnikami!

Za bezgłowym admirałem, który bez wątpienia miał przedstawiać zmarłego sir Johna Franklina, choć sir John nie został pozbawiony głowy, lecz nóg, szedł powoli ogromny potwór, mający co najmniej dziesięć lub dwanaście stóp wzrostu.

Potwór miał ciało, futro, czarne łapy, długie pazury, trójkątny łeb i czarne ślepia charakterystyczne dla niedźwiedzi polarnych, kroczył jednak na dwóch łapach, był dwa razy wyższy od niedźwiedzia i miał dwa razy dłuższe ramiona. Szedł sztywno, jakby na oślep, kołysząc tułowiem do przodu i do tyłu, i przyglądając się małymi ślepiami każdemu mijanemu marynarzowi. Łapy potwora, które kołysały się na zwisających bezwładnie ramionach niczym serca dzwonów, były większe od ludzkiej głowy.

– Na dole idzie ten wasz olbrzym, Manson – wyjaśniał ze śmiechem Charles Frederick Des Voeux, który stał obok tuż obok Croziera i pochylał się ku niemu, by przekrzyczeć następną zwrotkę. – A na jego ramionach siedzi ten mały mat uszczelniacz, Hickey, zdaje się. Podobno przez całą noc zszywali ten kostium z dwóch niedźwiedzich skór.

Knowania złych tyranów próżne
Rozpalą złości Twej płomienie,
Co Tobie chwałę dadzą wieczną,
a im haniebne zapomnienie.

Kiedy olbrzymi niedźwiedź przeszedł przez białą komnatę, tłum marynarzy z komnaty błękitnej, zielonej i pomarańczowej ruszył za nim do kolejnego, fioletowego pokoju. Crozier stał nieruchomo, jakby dosłownie przymarzł do lodu. Wreszcie odwrócił powoli głowę i spojrzał na Fitzjamesa.

– Przysięgam, że nic o tym nie wiedziałem – wyszeptał Fitzjames. Był bardzo blady.

Biała komnata zaczęła pustoszeć, kiedy kolejni marynarze szli śladem bezgłowego admirała i wielkiego, pokracznego potwora, którzy zniknęli już w półmroku długiego, fioletowego pokoju. Wokół Croziera wciąż rozbrzmiewał jednak pijacki ryk:

PANUJ, BRYTANIO, PANUJ NAD OCEANAMI

BRYTYJCZYCY NIGDY NIE BĘDĄ NIEWOLNIKAMI!

Crozier także przyłączył się do pochodu, a Fitzjames szedł jego śladem. Dowódca HMS Terror nigdy jeszcze nie znalazł się w takiej sytuacji; wiedział, że powinien natychmiast przerwać to absurdalne przedstawienie – żaden szanujący się dowódca nie mógł tolerować sytuacji, w której drwi się ze śmierci poprzedniego dowódcy wyprawy. Jednocześnie jednak wiedział, że zabawa osiągnęła już punkt, kiedy jego krzyki i napomnienia byłyby równie absurdalne i bezużyteczne jak pogański rytuał, któremu przyglądał się z rosnącym gniewem.

Twe miasta to kraina bogactw,

Twe pola, lasy, plon obfity dają.

Twe będą kiedyś wszystkie morza świata

i brzegi, które fale obmywają.

Bezgłowy admirał, człapiący za nim potwór i złożony z około stu przebierańców pochód nie zabawił długo w fioletowej komnacie. Gdy wszedł tam Crozier, zdążył jeszcze zobaczyć, jak Manson, Hickey i towarzyszący im tłum zatrzymują się na moment przy wejściu do komnaty hebanowej.

Crozier miał ochotę krzyknąć głośno „NIE!”, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Odgrywanie tego spektaklu z udziałem karykatury sir Johna i potwora z lodu w jakimkolwiek miejscu było obrazą pamięci zmarłego komandora, nabierało jednak szczególnie haniebnego wymiaru w owej czarnej, hebanowej komnacie z tykającym zegarem i głową niedźwiedzia. Bez względu na to, jak idiotyczny finał tego pochodu zaplanowali jego autorzy, przynajmniej lada chwila miał dobiec końca. Zakończyć musiał się też cały Drugi Wielki Karnawał Wenecki, impreza, która okazała się jedną wielką pomyłką. Crozier zamierzał pozwolić swym podwładnym dokończyć pieśń i ów pogański pochód, by potem kazać im natychmiast pościągać kostiumy i odesłać większość na statek. Na lodzie zostaliby takielarze i organizatorzy – komandor życzył sobie, by jeszcze tej nocy ściągnęli wszystkie liny i żagle, nawet jeśli mieliby sobie przy tym odmrozić ręce lub nogi. Później rozprawiłby się z Hickeyem, Mansonem, Aylmore’em i swoimi oficerami.

82
{"b":"102265","o":1}