Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Drugiego dnia próbował dołączyć do zespołu ciągnącego jego łódź – nawet oficerowie idą od czasu do czasu w zaprzęgach – wkrótce jednak znów upadł.

Znów dręczyły go nieustające wymioty i skurcze. Kiedy marynarze zostawili na lodzie wełboty i poszli po drugą piątkę łodzi, komandor Fitzjames wyznał mi, że ma kłopoty ze wzrokiem, że widzi tylko niewyraźne plamy, a czasem widzi też podwójnie.

Spytałem go, czy nosił gogle, którymi chronimy oczy przed blaskiem słońca. Marynarze ich nienawidzą, bo ograniczają pole widzenia, a poza tym przyprawiają ich o ból głowy. Komandor Fitzjames przyznał, że nie nosił gogli, ale zauważył także, że dzień od rana był pochmurny i że nie nosił ich także nikt inny. W tym momencie musieliśmy przerwać rozmowę, gdyż komandor znów zaczął wymiotować.

Tego samego dnia, a właściwie nocy, komandor powiedział mi, że ma kłopoty z przełykaniem i nieustannie czuje suchość w ustach. Wkrótce potem zaczął chrapliwie oddychać i nie mógł już mówić. Nim wstał dzień, paraliż objął ręce komandora, tak iż nie mógł już dłużej nawet pisać.

Komandor Crozier zarządził tego dnia postój – pierwszy całodniowy postój od czasu wyjścia z Obozu Tenor. Rozbito wszystkie namioty. Wyjęto nawet duży namiot przeznaczony na izbę chorych – marynarze, którzy są teraz znacznie słabsi i mniej sprawni niż jeszcze kilka tygodni temu, rozbijali go niemal przez trzy godziny i po raz pierwszy od półtora miesiąca wszyscy chorzy zostali ułożeni w jednym miejscu.

Pan Hoar, schorowany steward komandora Fitzjamesa, umarł 2 marca. (Był to pierwszy dzień naszej wędrówki; przeszliśmy wtedy niecałą milę i wciąż widzieliśmy wszystkie zapasy ułożone w Obozie Terror, zupełnie jakbyśmy nie osiągnęli absolutnie niczego po dwunastu godzinach morderczej pracy. Te pierwsze dni – potrzebowaliśmy aż tygodnia, by pokoruić wąski, liczący zaledwie sześć mil szerokości przesmyk na południe od Obozu Terror – omal nie złamały w nas ducha i nie pozbawiły woli przetrwania.)

Szeregowiec Heather, który kilka miesięcy wcześniej stracił fragment mózgu, w końcu pozwolił swemu ciału umrzeć czwartego dnia wędrówki. Jego towarzysze broni odegrali na dudach pożegnalną pieśń nad jego płytkim, naprędce wykopanym grobem.

I tak po kolei odchodzili od nas kolejni chorzy, jedtuzk po niemal jednoczesnej śmierci porucznika Le Vesconte ‘a i szeregowca Pilkingtona pod koniec drugiego tygodnia wędrówki nastał długi okres, podczas którego nikt nie umarł. Ludzie zaczęli wierzyć, że ci naprawdę chorzy już poumierali, a zostali tylko silni.

Nagła zapaść komandora Fitzjamesa przypomniała nam, że wszyscy z dnia na dzień robimy się coraz słabsi. Tak naprawdę nikt spośród nas nie jest już silny, być może z wyjątkiem tego olbrzyma, Magnusa Mansona, który jakimś dziwnym zrządzeniem losu nie chudnie ani nie traci sił.

Chcąc powstrzymać nieustające wymioty komandora Fitzjamesa, podałem mu dawkę asafetydy, żywicy o działaniu rozkurczającym. Nic się nie zmieniło. Komandor nie przyjmował pokarmów stałych ani płynu. Podałem mu wodę wapienną, by uspokoić nieco jego żołądek, lecz i to nie pomogło.

Na kłopoty z przełykaniem zaaplikowałem syrop z cebulicy – zioła zanurzonego w roztworze taniny – który jest doskonałym środkiem wykrztuśnym. Zwykle specyfik ten jest bardzo skuteczny, tym razem jednak ani trochę nie ulżył umierającemu.

Gdy komandor Fitzjames stracił władzę w rękach, a potem w nogach, próbowałem ratować go peruwiańskim winem z liści koki – bardzo silną mieszanką wina i kokainy – a także lekarstwem wytwarzanym ze sproszkowanych rogów jelenia, o bardzo silnym zapachu amoniaku, oraz roztworem kamfory. Wszystkie te środki, podawane w dawkach dwa razy mniejszych, niż zaaplikowałem komandorowi, często powstrzymują paraliż, a nawet likwidują jego skutki.

Nie pomogły. Paraliż ogarnął wszystkie kończyny komandora Fitzjamesa. Wymioty i skurcze miotały jego ciałem długo po tym, jak nie mógł już mówić ani wykonywać żadnych kontrolowanych ruchów.

Przynajmniej jednak paraliż narządów mowy uwolnił pozostałych marynarzy od pełnych bólu krzyków umierającego dowódcy Erebusa. Ja jednak widziałem jego mękę i usta otwarte w niemym krzyku jeszcze przez cały ostatni dzień jego życia.

Dziś rano, czwartego i ostatniego dnia męczarni komandora Fitzjamesa, paraliż dosięgnął płuc i mięśni układu oddechowego. Przez cały dzień komandor walczył o każdy oddech. Wraz z Lloydem i komandorem Crozierem, który spędził wiele godzin przy łożu swego umierającego przyjaciela, sadzaliśmy Fitzjamesa lub trzymaliśmy go prosto, a nawet prowadziliśmy wokół namiotu, trzymając pod ręce jego bezwładne ciało, byle tylko ułatwić pracę jego słabnącym płucom.

W akcie desperacji zaaplikowałem komandorowi tynkturę z lobelii, brązowawy roztwór indyjskiego tytoniu, który w istocie jest niemal czystą nikotyną – wlałem ów roztwór do gardła komandora, masując jednocześnie jego sparaliżowaną szyję i przesuwając tym samym ciecz w dół przełyku, zupełnie jakbym karmił umierające pisklę. Tynktura z lobelii była najlepszym środkiem pobudzającym oddychanie, jaki jeszcze pozostał w mej uszczuplonej apteczce, gorąco polecanym przez nieodżałowanego doktora Peddiego. „Podniósłby Jezusa z martwych dzień wcześniej”, mawiałPeddie, kiedy był w dobrym humorze.

W tym wypadku tynktura nie przyniosła żadnej zmiany.

Należy pamiętać, że jestem chirurgiem, a nie lekarzem ogólnym. Specjalizowałem się w anatomii i chirurgii. Lekarze ogólni badają i przepisują lekarstwa, chirurdzy kroją. Robię jednak wszystko, co w mojej mocy, wykorzystując wszelkie środki, jakie zostawili mi moi zmarli koledzy.

Długa agonia komandora Fitzjamesa była również przerażająca dlatego, że komandor przez cały ten czas zachowywał pełną świadomość – gdy wymiotował i wił się z bólu, gdy stracił głos i zdolność przełykania, gdy ogarniał go paraliż, gdy wreszcie z coraz większym trudem wciągał powietrze do płuc. Widziałem panikę i grozę w jego oczach. Jego umysł był w pełni sprawny, podczas gdy otaczające go ciało umierało. Nie mógł w żaden sposób zapobiec tej okrutnej torturze, patrzył na mnie jedynie błagalnym wzrokiem. Ja także nie mogłem mu pomóc.

Chwilami miałem ochotą podać mu śmiertelną dawką czystej kokainy, by położyć kres jego cierpieniom, powstrzymywała mnie jednak przysięga Hipokratesa i wiara chrześcijańska.

W takich momentach wychodziłem na zewnątrz i płakałem bezgłośnie, bacząc, by nie zobaczył mnie przy tym żaden z oficerów lub marynarzy.

Komandor Fitzjames umarł dzisiejszego popołudnia, osiem minut po godzinie trzeciej. Dziś mamy szósty dzień czerwca, roku pańskiego 1848.

Marynarze wykopali już dlań płytki grób i przygotowali stertą kamieni. Na pogrzebie pojawili sią wszyscy, którzy tylko mogli sią ubrać i ustać o własnych siłach. Wielu spośród tych, którzy przez ostatnie trzy lata służyli pod komendą Fitzjamesa, płakało. Choć było dziś wyjątkowo ciepło – piąć do dziesięciu stopni powyżej temperatury zanuirzania wody – z północnego zachodu wiał zimny wiatr, który zamieniał łzy w kryształki lodu.

Żołnierze, którzy pozostali jeszcze przy życiu, oddali salwę honorową.

Z pobliskiego wzgórza zerwała się wtedy pardwa, która poleciała w stronę paku.

Nad tłumem podniósł się głośny jęk. Nie był to jednak wyraz żalu po odejściu komandora Fitzjamesa, lecz po zaprzepaszczonej szansie na zdobycie choćby odrobiny mięsa. Nim żołnierze ponownie załadowali muszkiety, ptak był już poza ich zasięgiem.

Później, jakieś pół godziny temu, komandor Crozier zajrzał do izby chorych i poprosił mnie, bym wyszedł na zewnątrz.

– Czy komandor Fitzjames umarł na szkorbut? – spytał krótko. Przyznałem, że moim zdaniem nie. Przyczyną śmierci było coś znacznie groźniejszego.

– Komandor Fitzjames podejrzewał, że steward, który usługiwał jemu i innym oficerom po śmierci Hoara, próbował go otruć – wyszeptał komandor. – Czy to możliwe?

134
{"b":"102265","o":1}