Mógłby zejść na dół i poprosić ich o pomoc. Wie, że Cisza poszłaby za nim i przetłumaczyła wszystko za pomocą sznurka. Jest jego żoną. Wie też, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż jeśli nie zrobi tego, co powinien zrobić na lodzie, to bez względu na to, że jest mężem Ciszy, i bez względu na miłość i szacunek, jakim darzą ją jej krewni, Eskimosi mogą przywitać go uśmiechami i radosnymi okrzykami, a potem, kiedy będzie spał, zarzucą mu na głowę worek i będą dźgać nożami, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, dopóki nie umrze. Śnił o swej krwi spływającej na biały śnieg.
A może nie. Może Cisza nie wie, co się wydarzy. Jeśli śniła o tej przyszłości, to nie powiedziała mu o tym za pomocą gestów i sznurka ani nie dzieliła z nim tych snów.
Tak czy inaczej nie chce tego sprawdzać. Ta wioska, ta noc, jutrzejszy dzień – nim jeszcze postanowi, co zrobi ze swym życiem – nie jest jego najbliższą przyszłością, bez względu na to, jak ta przyszłość ma wyglądać.
Crozier skłania lekko głowę w jej stronę, po czym oboje odwracają się od wioski i ciągną sanie dalej na północ.
***
Podczas długich nocy i dni podróży – kiedy chcą spać, mocują tylko na pałąku skórę karibu, która służy im za daszek, i przytuleni do siebie okrywają się kilkoma futrami – Crozier ma dużo czasu na rozmyślania.
Przez ostatnie kilka miesięcy, być może dlatego, że nie miał z kim rozmawiać – przynajmniej za pomocą zwykłego, wypowiadanego na głos języka – nauczył się, jak pozwalać różnym częściom swego umysłu i serca przemawiać tak, jakby były to różne osoby lub dusze. Jedna z nich, jego starsza, zmęczona dusza, wie, że nie zdał żadnego z egzaminów, jakim został poddany. Jego ludzie – ludzie, którzy mu zaufali, których miał doprowadzić bezpiecznie do domu – zostali zabici lub rozproszeni. Jego umysł łudzi się nadzieją, że niektórzy z nich przeżyli, lecz w głębi serca wie, że ludzie, którzy wtargnęli do krainy Tuunbaqa, już nie żyją, a ich kości leżą porzucone na jakiejś nienazwanej plaży lub pustej krze. Zawiódł ich wszystkich.
Jedyne, co może teraz zrobić, to pójść ich śladem.
Crozier nie ma jeszcze pojęcia, gdzie się znajduje, choć z każdym dniem umacnia się w przekonaniu, że spędzili minioną zimę na zachodnim wybrzeżu dużej wyspy położonej na północny wschód od Wyspy Króla Williama, niemal na tej samej szerokości geograficznej co Obóz Terror i sam Terror, choć odległej od tych miejsc co najmniej o sto mil. Gdyby chciał wrócić na Terror, musiałby iść na zachód, przez zamarznięte morze i mniejsze wyspy, potem przez północną część Wyspy Króla Williama, a potem kolejne dwadzieścia pięć po lodzie, choć wcale nie ma pewności, że okręt, który opuścił ponad dziesięć miesięcy wcześniej, wciąż jest na swoim miejscu.
Nie chce wracać na Terror.
Przez ostatnie miesiące Crozier nauczył się dość dużo o życiu w lodowej krainie, by wyruszyć w samotną wędrówkę. Wierzy, że gdyby miał dość czasu, znalazłby drogę do obozu ratunkowego, a nawet do ujścia Rzeki Backa, polując po drodze i w razie potrzeby budując domy z lodu lub namioty ze skór, które osłonią go przed wiatrem i śniegiem. Może odszukać swoich ludzi albo chociaż ich ślady, nawet gdyby miało to trwać kilka lat.
Cisza pójdzie z nim, jeśli wybierze tę drogę – wie, że to zrobi – nawet jeśli będzie to dla niej oznaczało śmierć wszystkiego, czym jest, i wszystkiego, dla czego tu żyje.
Ale nie poprosiłby jej o to. Gdyby miał wyruszyć na południe w poszukiwaniu swej załogi, poszedłby sam, bo podejrzewa, że pomimo wszystkich nowo nabytych umiejętności zginąłby podczas tych poszukiwań. Jeśli nie umrze na lodzie, może zginąć w nurcie rzeki. Jeśli nie zabije go rzeka ani choroby, może spotkać na swej drodze grupy wrogo nastawionych Eskimosów albo Indian zamieszkujących północne obszary Kanady. Anglicy – szczególnie starzy arktyczni weterani – lubią wierzyć, że Eskimosi to prymitywni, lecz miłujący pokój ludzie, którzy rzadko wpadają w gniew i unikają wszelkich sporów. Crozier widział jednak prawdę w swoich snach: Eskimosi to ludzkie istoty, równie nieprzewidywalne jak każda inna ludzka rasa i równie często uciekające się do przemocy, a w ciężkich czasach nawet do kanibalizmu.
Wie, że znacznie krótsza i bezpieczniejsza droga do ocalenia wiedzie na wschód. Gdyby wyruszył tam, nim jeszcze lód popęka tego lata – jeśli popęka – przeszedł przez półwysep Boothia na jego wschodnie wybrzeże, a potem skierował się na północ, dotarłby do Fury Beach. Tam musiałby tylko poczekać na jakiś statek wielorybniczy lub ratunkowy. Miałby wtedy naprawdę spore szanse na ocalenie.
Co zrobi jednak dalej, kiedy wróci już do cywilizacji… do Anglii? Sam. Zawsze będzie komandorem, który pozwolił wszystkim swym ludziom zginąć. Z pewnością stanąłby przed sądem wojskowym, a ten bez wątpienia wydałby wyrok skazujący. Gdyby nawet kara była łagodna, do końca swych dni żyłby z piętnem tchórza i zdrajcy.
Jednak nawet świadomość owej nieuchronnej hańby nie odwiodłaby go od wędrówki na wschód. Jest jeszcze coś innego.
Kobieta obok niego nosi jego dziecko.
Ze wszystkich niepowodzeń, jakich doznał w swym życiu, najbardziej boli i przeraża go fakt, że zawiódł jako mężczyzna.
Ma teraz prawie pięćdziesiąt trzy lata i do tej pory kochał naprawdę tylko raz – oświadczył się rozpieszczonemu dziecku, niegodziwej dziewczynie-kobiecie, która najpierw się z nim droczyła, a potem wykorzystała go dla własnej przyjemności, tak jak marynarze wykorzystują dziewczyny z portu. Nie, pomyślał, tak jak ja wykorzystywałem dziewczyny.
Każdego ranka, a często także w nocy, budzi się obok Ciszy, wyśniwszy jej sny, wiedząc, że ona śniła jego, czując obok siebie jej ciepło, czując, jak reaguje na to ciepło. Każdego dnia zanurzają się razem w zimnym świecie i razem walczą o życie – wykorzystując jej wiedzę i umiejętności do polowania na inne dusze, do zjadania innych dusz, by ich dwie dusze, duchy życia, mogły nadal trwać.
Ona nosi nasze dziecko. Moje dziecko.
Ale to nie ma żadnego związku z decyzją, którą musi podjąć w ciągu kilku najbliższych dni.
Ma prawie pięćdziesiąt trzy lata, a wymaga się od niego, by uwierzył w coś tak niedorzecznego, że chce mu się śmiać na samą myśl o tym absurdzie. Wymaga się od niego – jeśli dobrze rozumie sznurkowe obrazy i sny, a wydaje mu się, że tak właśnie jest – by zrobił coś tak straszliwego i bolesnego, że nawet jeśli to doświadczenie go nie zabije, to może doprowadzić go do obłędu.
Musi wierzyć, że ten obłąkany pomysł jest dlań najlepszym rozwiązaniem. Musi wierzyć, że ze względu na swe sny – zwykłe sny – i miłość do tej kobiety powinien zapomnieć o zdrowym rozsądku, o całym swym dotychczasowym życiu, i stać się…
Stać się czym?
Kimś i czymś innym.
Ciągnąc wraz z Ciszą sanie, maszerując w równym rytmie pod niebem rozświetlonym feerią barw, przypomina sobie, że Francis Rawdon Moira Crozier nie wierzy w nic.
A jeśli już musiałby wskazać coś, w co wierzy, byłby to Lewiatan Hobbesa.
Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie.
Żaden rozsądny człowiek nie może temu zaprzeczyć. Francis Crozier pomimo niezwykłych snów, zastanawiających bólów głowy i gotowości do przyjęcia nowej dziwnej wiary pozostaje rozsądnym człowiekiem.
Jeśli ktoś, kto siedzi sobie wygodnie w angielskim domu przy kominku, w którym wesoło trzaska ogień, świadom jest, że ludzkie życie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie, to trudno, by nie zgodził się z tym ktoś, kto ciągnie sanie wyładowane zamarzniętym mięsem i futrami przez nienazwaną wyspę, pod oszalałym arktycznym niebem, tysiące mil od najbliższej cywilizowanej osady.
I zmierza ku przeznaczeniu, którego woli sobie nawet nie wyobrażać.
Po pięciu dniach wędrówki wzdłuż wybrzeża docierają do krańca wyspy, a Cisza prowadzi ich na północny wschód, na zamarznięte morze. Posuwają się tutaj znacznie wolniej – muszą radzić sobie z wałami lodowymi i ruchomymi fragmentami kry – i pracują znacznie ciężej. Muszą też uważać, by nie uszkodzić sań. Na piecyku na foczy tłuszcz topią śnieg, by mieć świeżą wodę do picia, nie zatrzymują się jednak na polowanie, choć Cisza raz po raz pokazuje mu miejsca, gdzie pod śniegiem kryją się focze nory.