Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Dni wciąż są bardzo krótkie, słońce wysuwa się zza horyzontu zaledwie na jakieś pół godziny, choć Crozier nie może dokładnie tego zmierzyć. Jego zegarek zniknął wraz z ubraniami po tym, jak postrzelił go Hickey, a Cisza uratowała od pewnej śmierci.

Wtedy umarłem po raz pierwszy, myśli.

Teraz wymaga się od niego, by umarł ponownie – by uśmiercił swoje stare ja i stał się kimś innym.

Ilu ludzi otrzymuje taką drugą szansę? Ilu komandorów, którzy widzieli, jak stu dwudziestu pięciu ludzi pod ich komendą umiera lub znika, chciałoby skorzystać z takiej szansy?

Mógłbym zniknąć.

Każdego wieczora, kiedy rozbiera się do snu, Crozier widzi przerażające blizny na swojej ręce, piersiach, brzuchu i nodze, wyczuwa pod ręką i wyobraża sobie, jak wyglądają jego zmasakrowane plecy. Te blizny mogłyby stać się dlań kluczem do wolności, mogłyby tłumaczyć, dlaczego nie chce lub nie może mówić o przeszłości.

Może przejść na drugą stronę Boothii, polować i łowić ryby w ciepłych wodach przy tamtejszym wybrzeżu, ukrywać się przed angielskimi okrętami i czekać na jakiś amerykański statek wielorybniczy. Mógłby tego dokonać, nawet gdyby musiał czekać dwa lub trzy lata. Był tego pewien.

A później, zamiast wracać do domu do Anglii – czy Anglia kiedykolwiek była dlań prawdziwym domem? – może powiedzieć swym amerykańskim wybawcom, że nie pamięta, co się z nim stało ani na jakim statku płynął – na dowód może pokazać swe straszliwe rany – i popłynąć wraz z nimi do Ameryki. Tam może zacząć zupełnie nowe życie.

Hu ludzi w jego wieku otrzymuje taką szansę? Wielu na pewno chciałoby ją wykorzystać.

Czy Cisza poszłaby z nim? Czy znosiłaby ciekawskie spojrzenia i śmiech żeglarzy, a później złośliwe uwagi i szepty „cywilizowanych” Amerykanów w jakimś mieście w Nowej Anglii lub w Nowym Jorku? Czy zamieniłaby swe futra na perkalowe suknie, wiedząc, że resztę życia spędzi w obcym kraju pośród obcych ludzi?

Zrobiłaby to.

Crozier jest tego pewien.

Poszłaby za nim. I umarłaby tam – bardzo szybko. Umarłaby od wszystkich tych nikczemnych, małostkowych, niegodziwych myśli, które wlewałyby się w nią tak, jak trucizna z puszek Goldnera wlała się w Fitzjamesa – niewidzialna, ohydna, śmiercionośna.

Tego też jest pewien.

Ale Crozier mógłby wychować swego syna w Ameryce i prowadzić nowe życie w tym niemal cywilizowanym kraju. Być może zostałby komandorem jakiegoś prywatnego żaglowca. Zawiódł na całej linii jako komandor Królewskiej Marynarki Wojennej i Służby Badawczej, jako oficer i dżentelmen – cóż, właściwie dżentelmenem nie był nigdy – ale w Ameryce nikt nie musiałby o tym wiedzieć.

Nie, nie, dowodząc dużym żaglowcem, musiałby zawijać do miejsc i portów, w których ktoś mógłby go rozpoznać. Gdyby do tego doszło, zostałby powieszony za dezercję. Ale mały statek rybacki… przystań w jakimś niewielkim miasteczku w Nowej Anglii, amerykańska żona, która czekałaby nań w porcie i wychowywała jego dziecko po śmierci Ciszy…

Amerykańska żona?

Crozier zerka na Ciszę, która maszeruje obok niego, pochylona w uprzęży. Kolorowy blask zorzy polarnej kładzie się na jej futrzanej kurtce. Nie patrzy na niego. Crozier jest jednak pewien, że wie, o czym myśli. A jeśli nie wie tego teraz, to dowie się później, kiedy razem ułożą się do snu i razem będą śnić.

Nie może wrócić do Anglii. Nie może popłynąć do Ameryki.

Lecz alternatywa…

Wzdryga się i naciąga mocniej futrzany kaptur, który zatrzymuje ciepło jego oddechu i ciała.

Francis Crozier w nic nie wierzy. Życie ludzkie wypełnia samotność, bieda, podłość, cierpienie i przemijanie. Życie nie ma żadnego planu, żadnego celu, żadnych tajemnic, które rekompensowałyby wszystkie cierpienia i niedostatki. Nic, czego się nauczył i dowiedział w ciągu minionych sześciu miesięcy, nie skłoniło go do zmiany zdania w tej kwestii.

Czyżby?

Razem ciągną sanie po szorstkim lodzie, coraz dalej i dalej od stałego lądu.

Zatrzymują się ósmego dnia wędrówki.

To miejsce nie różni się niczym od wielu innych miejsc, które mijali w ciągu minionego tygodnia – jest może nieco bardziej płaskie, może z lodu wyrasta tu trochę mniej gór i wałów, ale poza tym wygląda całkiem zwyczajnie. Crozier widzi w oddali kilka małych połyni – plamy ciemnej wody wyglądają jak skazy na białej skórze lodu – i kilka wąskich szczelin, które w każdej chwili mogą się zamknąć lub szerzej otworzyć. Wydaje się, że tym razem lato przyniesie ze sobą prawdziwą odwilż, choć Crozier wcale nie jest tego taki pewien – wie z doświadczenia, że prawdziwa wiosna nadchodzi dopiero pod koniec kwietnia albo później i że dopiero wtedy można się przekonać, czy lód rzeczywiście popęka, czy też nie.

Na razie jednak mają wokół siebie mnóstwo obszarów otwartej wody i foczych nor, przypuszczalnie mogliby nawet upolować morsa lub narwala, ale Cisza nie jest zainteresowana polowaniem.

Oboje wychodzą z uprzęży i rozglądają się dokoła. Zatrzymali się podczas owego krótkiego okresu w środku dnia, kiedy słońce wysuwa się znad południowego horyzontu.

Cisza staje przed Crozierem, ściąga jego rękawice, a potem ściąga własne. Wiatr jest bardzo zimny, nie powinni wiec odsłaniać dłoni na dłużej niż minutę, lecz przez tę minutę Cisza trzyma go mocno za ręce i patrzy mu w oczy. Spogląda na wschód, potem na południe, a potem znów na niego.

Pytanie jest aż nadto oczywiste.

Crozier czuje, jak serce wali mu w piersiach. Nie przypomina sobie, by kiedykolwiek w dorosłym życiu – z pewnością nie wtedy, gdy wpadł w zasadzkę Hickeya – był równie przerażony.

– Tak – mówi.

Cisza wkłada rękawice i zaczyna rozpakowywać sanie.

Kiedy Crozier pomaga jej przekładać rzeczy na lód, a potem rozbierać same sanie na części, zastanawia się po raz kolejny, jak Cisza znalazła to miejsce. Wiedział już, że choć czasami odnajduje właściwą drogę, kierując się położeniem księżyca lub gwiazd, częściej zwraca po prostu uwagę na otoczenie i elementy krajobrazu. Nawet na obszarze pozbawionym na pozór jakichkolwiek charakterystycznych cech liczy śnieżne zaspy i wały lodowe, zapamiętując nawet, w jakim kierunku biegną te wały. Podobnie jak Cisza, Crozier zaczął odmierzać czas nie dniami, lecz przerwami na sen – ile razy zatrzymali się, by spać, bez względu na porę dnia czy nocy.

Tutaj, na paku, bardziej niż kiedykolwiek zdawał sobie sprawę z subtelnych różnic między poszczególnymi rodzajami lodu – działo się tak zapewne również dzięki temu, że znał myśli Ciszy. Teraz dostrzega otwarte pasma wody z odległości wielu mil; wystarczy, że chmury nad ową szczeliną są odrobinę ciemniejsze od otoczenia. Unika niebezpiecznych, lecz niewidocznych szczelin i obszarów zmurszałego lodu niemal mimowolnie, nawet tego nie zauważając.

Ale dlaczego właśnie to miejsce? Skąd wiedziała, że mają przyjść właśnie tutaj, by zrobić to, co zamierzali zrobić?

Co ja zamierzam zrobić, uświadamia sobie, a jego serce znów zaczyna bić szybciej.

Ale jeszcze nie teraz.

W przygasającym szybko świetle dnia łączą elementy rozmontowanych częściowo sań, budując z nich szkielet małego namiotu. Będą tu tylko przez kilka dni – chyba że Crozier zostanie tu na zawsze – nie szukają więc miejsca, w którym mogliby wznieść dom z lodu, ani nie tracą energii na konstruowanie dużego i wygodnego namiotu. Ten im wystarczy.

Kilka skór umocowanych na szkielecie tworzy zewnętrzne poszycie namiotu, większość wędruje do środka.

Podczas gdy Crozier układa na podłodze skóry i futra, Cisza pozostaje na zewnątrz, gdzie wycina z lodu niewielkie bloki i buduje z nich niski mur, chroniący namiot przed północno-zachodnim wiatrem.

Uporawszy się z tym zadaniem, dołącza do Croziera i pomaga mu rozstawić w przedsionku namiotu lampę na foczy olej oraz kratkę z rogów karibu. Rozpalają lampę i topią śnieg na wodę do picia, później rozwieszają i suszą na kratce wilgotne ubrania. Wiatr okrywa warstwą śniegu porzucone sanie, które teraz składają się właściwie tylko z płóz i kilku poprzeczek.

181
{"b":"102265","o":1}