– Powiem ci, dlaczego duch kapitana nie będzie cię straszył, Magnusie – wyszeptał do ucha pochylonego olbrzyma. – Jeśli zabijasz człowieka w złości, to jego duch ma powód, żeby wrócić i wyrównać z tobą rachunki. Nie podoba mu się to, co zrobiłeś. Ale duch pana Irvinga będzie wiedział, że zrobiłeś to, bo musiałeś, a nie dlatego, że miałeś coś przeciwko niemu. Nie będzie miał powodu, żeby tu wracać i ci dokuczać.
Manson skinął głową, nie wyglądał jednak na całkiem przekonanego.
– Poza tym – kontynuował Hickey – duch nie będzie mógł trafić z powrotem na statek, prawda? Wszyscy wiedzą, że kiedy ktoś umrze tak daleko od statku, jego duch idzie prosto do nieba. Nie znajdzie drogi między tymi wszystkimi górami lodowymi i blokami. Duchy nie są zbyt mądre, Magnusie, możesz mi wierzyć, znam się trochę na tym, kochany.
Olbrzym rozpromienił się, słysząc te słowa. Hickey widział już Irvinga zmierzającego w ich stronę z zapaloną pochodnią w dłoni. Nad lodową pustynią znów zaczął się podnosić wiatr, który szarpał płomieniem pochodni. Lepiej, żeby było wietrznie, pomyślał Hickey. Jeśli Irving zacznie krzyczeć, nikt go nie usłyszy.
– Corneliusie – wyszeptał Manson. Znów miał zatroskaną minę. – A jeśli ja tutaj umrę, to mój duch też nie będzie mógł trafić na statek? Nie chciałbym zostać tutaj na zimnie, tak daleko od ciebie.
Hickey znów poklepał olbrzyma po ramieniu.
– Nie umrzesz tutaj, kochany. Obiecuję ci to jako chrześcijanin. A teraz ucisz się i przygotuj. Kiedy zdejmę czapkę i podrapię się po głowie, złapiesz Irvinga od tyłu i zaciągniesz go tam, gdzie ci pokazywałem. Pamiętaj; nie zostawiaj śladów i nie poplam się krwią.
– Nie zrobię tego, Corneliusie.
– Dobry chłopak.
Irving był już blisko, wszedł w krąg światła rzucanego przez lampę ustawioną obok kopca.
– Kończycie już z tym kopcem, panie Hickey?
– Tak jest. Dołożymy jeszcze tylko te kawałki i będzie gotowe, poruczniku. Kopiec jak się patrzy, solidny jak latarnia w Mayfair.
Irving skinął głową. Wyglądało na to, że nie czuje się dobrze w towarzystwie tych dwóch marynarzy, choć Hickey zwracał się do niego serdecznym i życzliwym tonem. Pierdol się, pomyślał mat, szczerząc zęby w szczerbatym uśmiechu. Jeszcze chwila i nie będziesz się więcej wymądrzał ani pokazywał tutaj tej swojej różowej gęby, gnoju. Jeszcze pięć minut i będziesz tylko kolejnym zamarzniętym kawałkiem miecha, które zawiśnie w ładowni. Trochę szkoda, bo szczury są teraz takie głodne, że zjedzą nawet pierdolonego oficera, ale nic już na to nie poradzę.
– Świetnie. – Irving skinął głową. – Kiedy już skończycie, dołączcie proszę do pana Sinclaira i Batesa i pomóżcie im przy budowie muru. Przyjdę do was za chwilę, ale najpierw sprowadzę tu jeszcze kaprala Hedgesa.
– Tak jest – odparł Hickey. Spojrzał porozumiewawczo na Magnusa. Musieli powstrzymać Irvinga, zanim ten ruszy w drogę powrotną do majaczącej w ciemnościach linii pochodni i lamp. Obecność Hedgesa czy któregokolwiek innego z żołnierzy mogła pokrzyżować im szyki.
Irving przeszedł kilka kroków i zatrzymał na skraju kręgu światła, najwyraźniej czekając, aż Hickey osadzi ostatnie dwa bloki lodu na szczycie odbudowanego kopca. Gdy mat uszczelniacz pochylił się, by podnieść przedostatni kawał lodu, skinął głową na Magnusa. Olbrzym przesunął się za plecy Irvinga.
Nagle w ciemnościach na zachodzie rozległy się krzyki. Ktoś wrzasnął przeraźliwie. Krzyki przybrały na sile.
Ogromne ręce Magnusa zawisły na wysokości szyi Irvinga – olbrzym zdjął rękawice dla pewniejszego uchwytu, a jego dłonie, okryte teraz tylko cienkimi rękawiczkami, majaczyły w bladym świetle lampy tuż za głową oficera.
Kolejne krzyki. Huk wystrzału.
– Magnus, nie! – krzyknął Cornelius Hickey. Pomimo nagłego zamieszania olbrzym zamierzał skręcić Irvingowi kark.
Manson wycofał się w ciemność. Irving, który zrobił trzy kroki w stronę dochodzących z zachodu krzyków, obrócił się w miejscu skonsternowany. Od strony Terroru biegło trzech ludzi. Jednym z nich był Hedges. Korpulentny żołnierz dyszał ciężko, nie zwalniał jednak kroku. W dłoniach trzymał nabity i gotowy do strzału muszkiet.
– Za mną! – zawołał Irving i ruszył w stronę zamieszania. Porucznik nie miał żadnej broni, zabrał jednak ze sobą lampkę. Całą szóstką przebiegli przez pas seraków i wypadli na lodową polanę, gdzie kręciło się kilku marynarzy. Hickey rozpoznał wśród nich Sinclaira i Batesa, a także jednego z trzech załogantów Erebusa, Francisa Dunna, który pełnił tam taką samą funkcję, jak on na Terrorze. Zobaczył też, że muszkiet, z którego padł strzał, należał do szeregowca Billa Pilkingtona – to właśnie ten żołnierz był w pułapce na niedźwiedzia w dniu śmierci sir Johna i został wtedy postrzelony w ramię przez jednego z towarzyszy. Pilkington przeładował właśnie broń i celował w ciemność zalegającą za przewróconym fragmentem śnieżnego muru.
– Co się stało? – spytał Irving.
Odpowiedział mu Bates, który wraz z Sinclairem i Dunnem oraz Abrahamem Seeleyem i Josephusem Greaterem z Erebusa pracował przy murze pod komendą pierwszego oficera z Erebusa, Roberta Orme Sergeanta, kiedy nagle jeden z lodowych bloków stojących tuż za kręgiem światła po prostu ożył.
– Podniósł pana Sergeanta za głowę, dziesięć stóp nad ziemię – mówił Bates drżącym głosem.
– Tak było, jak Boga kocham – przytaknął mat uszczelniacz Francis Dunn. – W jednej chwili stał między nami, a w następnej pofrunął w górę. I ten dźwięk… ten chrzęst… – Dunn umilkł raptownie i przez chwilę tylko dyszał ciężko, aż jego twarz zniknęła za chmurą lodowych kryształków.
– Dochodziłem do pochodni, kiedy zobaczyłem, jak pan Sergeant po prostu… znika – powiedział szeregowiec Pilkington, opuszczając broń. – Strzeliłem raz, kiedy ten… potwór… wracał między seraki. Chyba go trafiłem.
– Równie dobrze mogłeś też trafić Roberta Sergeanta – wtrącił Cornelius Hickey. – Może jeszcze żył, kiedy strzeliłeś.
Pilkington popatrzył na Hickeya z nienawiścią.
– Pan Sergeant już nie żył – odparł Dunn, który nawet nie zauważył wymiany spojrzeń między żołnierzem i Hickeyem. – Krzyknął tylko raz, a wtedy to coś zmiażdżyło jego głowę jak orzech. Widziałem to. Słyszałem to.
Na miejsce zdarzenia nadbiegli kolejni ludzie, wśród nich komandor Crozier i komandor Fitzjames, który nawet w grubej warstwie ubrań wydawał się chudy i wymizerowany, a Dunn, Bates i pozostali musieli jeszcze raz opowiedzieć całą historię.
Kapral Hedges i dwaj pozostali żołnierze, którzy pobiegli za potworem, wrócili z ciemności i zameldowali, że nie udało im się znaleźć pana Sergeanta, ale jedynie podarte ubranie i ślady krwi prowadzące w stronę największej góry lodowej.
– Chce, żebyśmy za nim poszli – mruknął Bates. – Będzie tam na nas czekał.
Crozier odsłonił zęby w gniewnym grymasie.
– Więc go nie rozczarujemy – warknął. – To świetna okazja, żeby znów go poszukać. Ludzie już są na lodzie, mamy dość lamp, a żołnierze mogą przynieść więcej muszkietów i strzelb. A trop wciąż jest świeży.
– Zbyt świeży – mruknął kapral Hedges.
Crozier wydał rozkazy. Kilku ludzi wróciło do statków, by przynieść broń. Inni podzielili się na kilka grup zgromadzonych wokół żołnierzy, którzy byli już uzbrojeni. Każda grupa zaopatrzyła się także w lampy i latarnie przyniesione z miejsc pracy. Posłano także po doktora Stanleya i doktora McDonalda, na wypadek gdyby okazało się, że Robert Orme Sergeant wciąż żyje – w co nikt nie wierzył – albo gdyby ktoś inny został ranny, co było znacznie bardziej prawdopodobne.
Gdy Hickey dostał już do ręki muszkiet, zastanawiał się, czy nie postrzelić porucznika Irvinga „przez przypadek”, kiedy wszyscy znajdą się już w ciemnościach, lecz młody oficer wyraźnie unikał teraz zarówno Mansona, jak i mata uszczelniacza. Nim jeszcze Crozier przydzielił ich do różnych grup, Hickey zauważył, że Irving zerka podejrzliwie na Magnusa. Wiedział, że bez względu na to, czy Irving dostrzegł za sobą uniesione ręce olbrzyma, nim rozległy się krzyki zaatakowanych marynarzy, czy też po prostu wyczuł, że dzieje się coś niedobrego, teraz nie będzie im łatwo ponownie zwabić go w pułapkę.