To było niemożliwe. Młody oficer wiedział, że dziób Terroru został obłożony specjalnie w tym celu przygotowanymi, walcowanymi i hartowanymi płytami żelaza grubości jednego cala. Płyty te sięgały od dziobu niemal do jednej trzeciej długości kadłuba. Nawet jeśli Eskimosce udało się jakoś poluzować deskę, tutaj powinna była trafić na przeszkodę nie do przebycia.
A jednak nie trafiła. Za otworem ciągnął się lodowy tunel prowadzący bezpośrednio na zewnątrz. Ta część dziobu była wbita głęboko w lód i wbijała się weń coraz głębiej, w miarę jak okręt przechylał się do przodu, wypychany z drugiej strony w górę przez warstwę lodu gromadzącą się pod rufą.
Serce Irvinga biło jak oszalałe. Gdyby nazajutrz Terror jakimś cudem znalazł się ponownie na wodzie, zatonąłby.
Czy lady Cisza mogła tego dokonać? Ta myśl przeraziła Irvinga bardziej niż wszelkie podejrzenia dotyczące jej magicznych zdolności znikania i pojawiania się w dowolnym miejscu. Czy dwudziestoletnia kobieta mogła zerwać ze statku żelazne płyty? Czy mogła wyrwać z poszycia grube deski, które stoczniowcy w pocie czoła wyginali i przybijali do wręg? Czy mogła wiedzieć, gdzie dokładnie to zrobić, by sześćdziesięciu marynarzy, którzy znali ten okręt lepiej niż twarz własnej matki, niczego nie zauważyło?
Irving oparł się o poszycie, próbując uspokoić nierówny oddech i rozszalałe serce.
Musiał założyć, że po dwóch latach zmagań Terroru z lodem – w Zatoce Baffina, w Cieśninie Lancastera, wokół Wyspy Cornwallisa, a potem, następnego lata, w kanale, który ludzie nazywali teraz Cieśniną Franklina – tuż przed tym, jak utknęli w lodzie na dobre, część żelaznego pancerza oderwała się lub przesunęła, a gruba deska w poszyciu została wgięta do środka już po unieruchomieniu okrętu.
Czy coś innego niż lód mogłoby poluzować deskę takiej grubości? Czy coś innego próbowało się dostać do statku?
W tej chwili nie miało to znaczenia. Lady Cisza opuściła statek zaledwie przed kilkoma minutami, a John Irving zamierzał ją śledzić, nie tylko po to, by sprawdzić, dokąd się wybiera. Był ciekaw, czy – w jakiś niezwykły, prawdziwie cudowny sposób, biorąc pod uwagę grubość lodu i straszliwe zimno – sama wyszukuje i zabija zwierzęta lub łowi ryby.
Irving wiedział, że takie odkrycie mogłoby uratować ich wszystkich. Porucznik Irving, podobnie jak inni, słyszał o zepsutym jedzeniu w konserwach Goldnera. Wszyscy na obu statkach powtarzali już plotki, że jeszcze przed nadejściem lata skończą im się zapasy.
Nie mieścił się w otworze.
Irving próbował poluzować sąsiednie deski, wszystko jednak – prócz owej jednej, wyjętej już części – było twarde jak skała. Otwór szerokości trzech stóp i wysokości osiemnastu cali był jedyną drogą na zewnątrz. A on się w niej nie mieścił.
Zdjął warstwę wełnianych ubrań, płaszcz, szalik, czapkę i uszankę, wepchnął to wszystko do otworu i… wciąż nie mógł wsunąć do niego ramion, choć był jednym z najszczuplejszych oficerów na pokładzie. Trzęsąc się z zimna, Irving zdjął jeszcze kamizelkę i wełniany sweter i także wrzucił je do tunelu.
Gdyby nie udało mu się teraz wydostać ze statku, musiałby gęsto się tłumaczyć, dlaczego wraca z ładowni bez wierzchniego okrycia.
Zmieścił się. Ledwo ledwo. Stękając i klnąc cicho, Irving wsunął się wreszcie do ciasnego otworu, choć stracił przy tym niemal wszystkie guziki od swej wełnianej koszuli.
Jestem poza statkiem, w lodzie, pomyślał, choć sam nie mógł w to do końca uwierzyć.
Leżał w wąskiej jaskini, która utworzyła się wokół dziobu i bukszprytu. Nie miał tu miejsca, by włożyć ponownie swoje ubrania, pchał je więc przed sobą. Zastanawiał się przez moment, czy nie sięgnąć z powrotem do schowka po lampkę, rozmyślił się jednak, licząc na to, że księżyc w pełni, który kilka godzin wcześniej towarzyszył mu podczas wachty, wciąż wisi na bezchmurnym niebie. W końcu zabrał ze sobą tylko łom.
Lodowy tunel musiał być co najmniej równie długi jak bukszpryt – miał ponad osiemnaście stóp długości – i być może został wyżłobiony przez wodę spływającą po długiej belce podczas minionego lata, gdy temperatura sięgała czasem powyżej punktu zamarzania. Wyszedłszy z tunelu, Irving czołgał się jeszcze przez kilka sekund, nim uświadomił sobie, że jest już na zewnątrz – nad jego głową wisiała belka bukszprytu oraz ułożone na niej zamarznięte olinowanie i płótno kliwra, które nie tylko przesłaniały mu niebo, ale i skutecznie kryły go przed wzrokiem marynarza pełniącego wachtę na dziobie.
Z tego miejsca, gdzie Terror był tylko wielką, mroczną sylwetką na tle nieba, Irving mógł jedynie ruszyć w drogę powrotną na statek albo iść do przodu, w gęstwinę lodowych bloków i seraków.
Drżąc z zimna, porucznik wkładał na siebie kolejne warstwy ubrań. Dłonie trzęsły mu się zbyt mocno, by mógł zapiąć guziki kamizelki, ale to nie miało znaczenia. Płaszcz był ciężki i nieporęczny, ale przynajmniej miał znacznie większe guziki. Nim wreszcie Irving wciągnął na siebie wszystkie ubrania, był przemarznięty do szpiku kości.
Którędy?
Gęstwina lodowych tworów przed dziobem okrętu rozciągała się we wszystkich kierunkach, Cisza mogła więc zniknąć w niej bez śladu. Irving miał jednak wrażenie, że od tunelu wybiega w głąb lodowej pustyni coś na kształt ścieżki, pas wydeptanego śniegu. Jako że i tak nie widział w pobliżu lepszej drogi, sięgnął po łom, wyprostował się i ruszył na zachód.
***
Nigdy by jej nie znalazł, gdyby nie ten nieludzki dźwięk.
Odszedł już kilkaset jardów od okrętu i zgubił się w lodowym labiryncie – ścieżka, która go tutaj zaprowadziła, w pewnym momencie zniknęła, a właściwie połączyła się z kilkoma innymi, podobnymi trasami – i chociaż blask księżyca i gwiazd oświetlał wszystko z taką mocą, jakby był to dzień, Irving nie widział żadnego ruchu ani żadnych śladów na śniegu.
Wtedy usłyszał to zawodzenie.
Nie, uświadomił sobie, trzęsąc się na całym ciele – już od dłuższego czasu trząsł się z zimna, teraz jednak drżenie to sięgnęło głębiej – to nie było zawodzenie. To nie był dźwięk, jaki mogłaby wydać ludzka istota. To był raczej pozbawiony melodii głos jakiegoś przedziwnego instrumentu muzycznego… jakby po trosze przytłumionych dud, rogu, oboju, fletu i ludzkiego śpiewu. Dźwięk ów był na tyle głośny, by dochodził doń z odległości kilkudziesięciu jardów, z pewnością jednak nie był słyszalny na pokładzie statku – szczególnie że tej nocy wiatr wiał wyjątkowo z południowego wschodu, a nie północy. Wszystkie te dziwne tony łączyły się ze sobą w jeden dźwięk, jakby wypływały z jednego instrumentu. Irving nigdy nie słyszał czegoś podobnego.
Nieziemska muzyka – która zaczynała się raptownie, potem przyspieszała w seksualnym niemal rytmie i urywała się nagle, jakby w chwili szczytowania, i która z pewnością nie brzmiała tak, jakby ktoś odtwarzał ją z nut – dochodziła z pola seraków w pobliżu wysokiego wału lodowego, niecałe trzydzieści jardów na północ od oznaczonej kopcami ścieżki, która łączyła Terror z Erebusem. Tej nocy nikt nie pracował przy kopcach; Irving miał zamarznięte morze dla siebie. Dla siebie i kogoś lub czegoś, co wydawało te dźwięki.
Porucznik podjął wędrówkę przez rozświetlony na niebiesko labirynt lodowych bloków i wysokich seraków. Gdy tylko tracił poczucie kierunku, patrzył na księżyc w pełni. Żółty krąg przypominał raczej ogromną planetę zawieszoną na rozgwieżdżonym niebie niż księżyc, który Irving widział do tej pory na lądzie i morzu. Wydawało się, że powietrze wokół niego drży z zimna, jakby miało lada moment zamarznąć. Kryształki lodu w górnej warstwie atmosfery utworzyły wielkie, podwójne halo wokół księżyca; dolne krawędzie obu kręgów kryły się za wałem lodowym i pasem gór lodowych. Wokół zewnętrznego kręgu lśniły trzy wielkie krzyże, niczym trzy diamenty osadzone w złotym pierścieniu.
Porucznik widział już kilkakrotnie podobne zjawisko. Lodomistrz Blanky wyjaśnił mu, że to tylko blask księżyca załamujący się w kryształkach lodu, podobny do światła załamującego się w diamencie, jednak w tej chwili widok ten, w połączeniu z przedziwną wibrującą muzyką dobiegającą z głębi lodowej pustyni, napełnił Irvinga trwogą i podziwem. Muzyka rozpoczęła się równie gwałtownie jak poprzednim razem, przyspieszyła tempo do niemal ekstatycznego poziomu, po czym tak samo raptownie ucichła.