Kolejny mężczyzna, nieco niższy od pozostałych, nazywał się Tuluqag. Tikerqat zsunął z jego głowy kaptur, wskazał na jego czarne włosy i pomachał złożonymi rękami, naśladując ptaka w locie.
– Tuluqag – powtórzył Irving, skłaniając uprzejmie głowę w stronę niskiego mężczyzny. Zastanawiał się, czy imię to oznacza kruka.
Czwarty mężczyzna uderzył się pięścią w pierś, powiedział:
– Amaruq – po czym odchylił głowę do tyłu i zawył.
– Amaruq – powtórzył Irving i skinął głową. – Wilk.
Piąty myśliwy przedstawił się jako Mamarut i odegrał jakąś skomplikowaną scenę, wymachując szeroko rękami i tańcząc. Irving powtórzył i skinął głową, nie miał jednak pojęcia, co mogłoby oznaczać to imię.
Szósty myśliwy, młody mężczyzna o bardzo poważnej twarzy, został przedstawiony przez Tikerqata jako Ituksuk. Mężczyzna przez chwilę patrzył na Irvinga ciemnymi jak węgiel oczami i… nie powiedział ani nie pokazał niczego. Irving skinął uprzejmie głową i włożył do ust kolejny kęs foczego tłuszczu.
Starszy mężczyzna z opaską na głowie i workiem na szyi nosił imię Asiajuk – o czym poinformował Irvinga Tikerqat – jednak i on nie poruszył się ani nie odezwał ani słowem. Oczywiste było, że nie darzy porucznika Johna Irvinga sympatią ani zaufaniem.
– Miło mi pana poznać, panie Asiajuk – powiedział Irving.
– Afatkuq – powiedział cicho Tikerqat, wskazując głową na poważnego mężczyznę z opaską.
Jakiś szaman? – zastanawiał się Irving. Dopóki wrogość Asiajuka objawiała się jedynie wzgardliwym milczeniem, porucznik nie zamierzał się nią szczególnie przejmować.
Starzec pilnujący sań został przedstawiony jako Kringmuluardjuk. Tikerqat wskazał na powarkujące psy, złożył ręce i roześmiał się.
Wciąż się śmiejąc, rozmówca Irvinga wskazał na nieśmiałego chłopca, który mógł mieć nie więcej niż dziesięć lub jedenaście lat, potem wskazał ponownie na siebie i powiedział:
– Irniq – potem zaś dodał: – Qajoranguaq.
Irving domyślił się, że Irniq oznacza tyle co „syn” lub „brat”. Prawdopodobnie to drugie, pomyślał. A może chłopiec miał na imię Irniq, a Qajoranguaq oznaczało brata lub syna. Porucznik skinął z szacunkiem głową, traktując chłopca tak samo jak starszych myśliwych.
Tikerqat wypchnął do przodu starszą kobietę. Przedstawił ją jako Nauja i znów wykonał dłońmi gest przypominający ptaka w locie. Irving powtórzył imię najlepiej, jak potrafił – Eskimosi wydawali z siebie pewien głęboki, gardłowy dźwięk, którego młody Anglik nie umiał odtworzyć – i znów skłonił z szacunkiem głowę. Zastanawiał się, czy Nauja to rybitwa, mewa, czy też coś bardziej egzotycznego.
Stara kobieta zachichotała i napchała sobie usta foczym tłuszczem.
Tikerqat objął ramieniem młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę i powiedział:
– Qaumaniq. – Potem myśliwy wyszczerzył zęby w uśmiechu i dodał: – Amooq!
Dziewczyna uśmiechnęła się i spróbowała wyślizgnąć z jego uścisku, podczas gdy wszyscy mężczyźni, prócz szamana, wybuchnęli śmiechem.
– Amooq? – powtórzył Irving, a mężczyźni roześmieli się jeszcze głośniej. Tuluqag i Amaruq wręcz zataczali się ze śmiechu, z trudem utrzymując w ustach kawałki foczego mięsa, które tam przed chwilą włożyli.
– Qaumaniq… amooq! – powtórzył Tikerqat i wyciągnął przed siebie obie dłonie z rozcapierzonymi palcami, jakby chciał w nie coś złapać, wykonując tym samym jednoznaczny i uniwersalny gest. By mieć jednak pewność, że biały człowiek zrozumiał jego przekaz, myśliwy przyciągnął bliżej młodą kobietę – Irving zakładał, że to jego żona – i podniósł na moment jej krótką, ciemną kurtkę.
Dziewczyna była pod kurtką zupełnie naga, a jej piersi rzeczywiście były bardzo duże… naprawdę bardzo duże jak na tak młodą kobietę.
John Irving czuł, jak czerwieni się aż po korzonki włosów. Opuścił wzrok, wbijając go w kawałek foczego tłuszczu, który trzymał w dłoni.
W tej chwili gotów był postawić każdą sumę na to, że Amooq w języku Eskimosów oznacza tyle, co „Wielkie Cycki”.
Otaczający go mężczyźni wyli ze śmiechu. Qimmiq – psy zaprzęgnięte do drewnianych kamatik – także wyły i szarpały się w uprzęży. Starzec pilnujący sań, Kringmuluardjuk, upadł na kolana, jakby śmiech odebrał mu siły.
Nagle Amaruq – Wilk? – który przez cały czas bawił się lunetą, wskazał na grzbiet wzgórza, z którego zszedł przed chwilą Irving i powiedział ostrym tonem coś, co brzmiało jak Takuva-a… kabloona qu-kiuttina!
Cała grupa umilkła w jednej sekundzie. Psy zaczęły wściekle ujadać.
Irving przysłonił oczy dłonią i spojrzał w stronę górskiego grzbietu. Przez moment widział tam ciemną sylwetkę w płaszczu, która jednak natychmiast zniknęła za wzgórzem.
Cudownie! – pomyślał Irving. Od chwili gdy udało mu się nawiązać pierwszy kontakt z Eskimosami, zastanawiał się, jak przekonać Tiker-qata i innych, by wrócili z nim do Obozu Terror. Obawiał się, że nie zdoła jedynie gestami namówić wszystkich Eskimosów, by zmienili kierunek marszu i poszli wraz z nim na wybrzeże, miał jednak nadzieję, że zdoła zabrać ze sobą chociaż Tikerqata.
Wiedział jednocześnie, że nie może tak po prostu pozwolić im odejść. Nazajutrz do obozu miał przybyć komandor Crozier, który mówił mu już kilkakrotnie, że bardzo liczy na spotkanie z tubylcami i że być może to właśnie oni są ich jedyną nadzieją na przetrwanie. „Północne plemiona rzadko są wojowniczo nastawione do innych – tłumaczył mu Crozier pewnego wieczora. – Jeśli w drodze na południe natrafimy na ich wioskę, być może nie tylko nas nakarmią, ale i zaopatrzą w prowiant na długi marsz do Wielkiego Jeziora Niewolniczego. W najgorszym razie nauczą nas zdobywać pożywienie na tym pustkowiu”.
Teraz Thomas Farr i pozostali przybyli za nim do tej doliny, kierując się zapewne śladami odciśniętymi w śniegu. Postać, którą dojrzał na szczycie wzgórza, natychmiast się schowała – doznawszy szoku na widok dziesięciu obcych ludzi czy też nie chcąc ich przestraszyć? – Irving zdążył jednak dostrzec ciemny płaszcz, uszankę i szalik. Wyglądało na to, że jeden z jego problemów został już rozwiązany.
Gdyby nie udało mu się namówić żadnego z Eskimosów do marszu na wybrzeże – byłoby to zapewne szczególnie trudne w przypadku starego szamana, Asiajuka – Irving i kilku jego towarzyszy zostałoby z nimi i starało się jak najdłużej zatrzymać ich w dolinie, podczas gdy najszybszy marynarz z grupy pobiegłby do obozu i sprowadził komandora Fitzjamesa.
Nie mogę pozwolić im odejść. Ci Eskimosi mogą być lekiem na wszystkie nasze problemy. Mogą stanowić naszą jedyną szansę ocalenia.
Irving czuł, jak serce wali mu w piersiach z przejęcia.
– Wszystko w porządku – zwrócił się do Tikerqata i pozostałych, przemawiając z wielkim spokojem i pewnością siebie. – To tylko moi przyjaciele. Kilku przyjaciół. To dobrzy ludzie. Nie skrzywdzą was. Mamy ze sobą tylko jedną strzelbę, ale i tak jej tutaj nie przyniesiemy. Wszystko w porządku. To moi przyjaciele, którzy chętnie was poznają.
Irving wiedział, że Eskimosi nie rozumieją ani słowa z jego wywodów, wciąż jednak mówił do nich spokojnym, kojącym tonem, jakiego używałby, zwracając się do płochliwego źrebaka w swej rodzinnej posiadłości w Bristolu.
Kilku myśliwych sięgnęło ponownie po harpuny i włócznie, które wcześniej wbili w śnieg, lecz wszyscy – Amaruq, Tulugaq, Taliriktug, Ituksuk, młodziutki Qajoranguaq, Kringmuluardjuk, a nawet podejrzliwy szaman Asiajuk – spoglądali pytająco na Tikerqata, czekając na jego decyzję. Kobiety przestały przeżuwać foczy tłuszcz i wycofały się pospiesznie za szereg mężczyzn.
Tikerqat spojrzał na Irvinga. Jego oczy wydały się nagle młodemu porucznikowi zupełnie obce i nieprzeniknione. Wyglądało na to, że Eskimos oczekuje jakichś wyjaśnień.
– Khat-seet? – spytał cicho.
Irving uniósł ręce w uspokajającym geście i uśmiechnął się przyjaźnie.
– To tylko przyjaciele – odparł równie cicho i łagodnie jak Tikerqat. – Kilku przyjaciół.