Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Chcę być na miejscu zbrodni, gdy tylko zrobi się jasno.

– To jakieś dwie godziny marszu na południowy zachód – odrzekł Fitzjames.

Crozier ponownie skinął głową.

Fitzjames zdjął czapkę i przeczesał brudnymi palcami długie, tłuste włosy. Woda, którą podgrzewali na piecach przeciągniętych ze statków, wystarczała im tylko do picia i do golenia – jeśli któryś z oficerów chciał się golić – jednak o kąpieli mogli tylko pomarzyć. Fitzjames uśmiechnął się.

– Mat Hickey pyta, czy może się przespać, nim przyjdzie jego kolej na składanie raportu.

– Mat Hickey nie jest bardziej zmęczony niż my, więc niech się pocałuje w dupę – odparł Crozier.

– Właśnie to mniej więcej mu powiedziałem. – Fitzjames skinął głową. – Postawiłem go na warcie. Mam nadzieję, że zimno nie da mu zasnąć.

– Albo go zabije – dodał Crozier tonem sugerującym, że wcale by się nie zmartwił takim obrotem sprawy. Potem odchrząknął i zawołał do szeregowca Daly’ego, który trzymał straż przy wejściu do namiotu: – Proszę wezwać sierżanta Tozera!

***

Choć od tygodni wszyscy marynarze otrzymywali ograniczone do minimum, głodowe racje, wielki, głupi sierżant piechoty morskiej wciąż był gruby. Gdy Crozier wezwał go do siebie, Tozer stanął na baczność przed biurkiem i stał w tej pozycji do końca przesłuchania.

– Jakie wrażenie zrobiły na panu dzisiejsze wydarzenia, sierżancie?

– Byłem bardzo zadowolony, komandorze.

– Zadowolony? – Crozier przypomniał sobie okaleczone ciało porucznika Irvinga.

– Tak jest. Mam na myśli atak, komandorze. Wszystko poszło jak po maśle. Zeszliśmy z tego dużego wzgórza powolutku, spokojnie, z opuszczonymi strzelbami i muszkietami, jakbyśmy nie chcieli zrobić nikomu krzywdy, a te dzikusy tylko nam się przyglądały. Otworzyliśmy ogień, kiedy zostało nam już do nich niecałe dwadzieścia jardów. To było prawdziwe piekło, komandorze, prawdziwe piekło. Ich szeregi od razu się załamały, po pierwszej salwie.

– Stali w jakimś szyku?

– No… właściwie nie, komandorze, nie powiedziałbym. Stali raczej byle jak, jak to dzikusy.

– A pierwsza salwa położyła większość?

– Tak jest, komandorze. Naprawdę, było na co popatrzeć.

– Strzelaliście jak do zajęcy?

– Tak jest, komandorze – odparł sierżant Tozer, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu.

– Czy ci ludzie stawiali opór, sierżancie?

– Opór? Nie, nie powiedziałbym.

– Ale byli uzbrojeni w noże, włócznie i harpuny.

– A tak, zgadza się. Próbowali nawet nimi rzucać, ale byli już ranni, no i nie bardzo im to szło, jeden tylko drasnął w łydkę młodego Sammy’ego Crispe’a, ale Sammy wziął wtedy strzelbę i wysłał tego dzikusa prosto do piekła, komandorze. Prosto do piekła.

– Jednak dwóch Eskimosów zdołało uciec – powiedział Crozier. Tozer spochmurniał.

– Tak, komandorze. Przykro mi, ale jakoś tak wyszło. Było sporo zamieszania. Ci dwaj leżeli na ziemi, myśleliśmy, że to trupy, ale kiedy strzelaliśmy do tych cholernych psów, wstali i uciekli.

– Dlaczego zastrzeliliście psy, sierżancie? – spytał Fitzjames. Tozer wydawał się zaskoczony tym pytaniem.

– Bo szczekały, warczały i rzucały się na nas, komandorze. Ja bym powiedział, że to były wilki, a nie psy.

– Czy przyszło panu do głowy, że te psy mogą nam się przydać, sierżancie? – pytał dalej Fitzjames.

– Tak jest, komandorze. Jako mięso.

– Proszę opisać dwójkę Eskimosów, którym udało się uciec – polecił Crozier.

– Jeden był mały, komandorze. Pan Farr mówił, że to mogła być kobieta. Albo dziewczyna. Miała zakrwawiony kaptur, ale najwyraźniej jeszcze żyła.

– Najwyraźniej – rzekł cierpko Crozier. – Co z drugim? Tozer wzruszył ramionami.

– Widziałem tylko, że miał opaskę na głowie, komandorze. Padł przy saniach i wszyscy myśleliśmy, że to już trup. Ale potem wstał i pobiegł z dziewczyną, kiedy zabijaliśmy psy.

– Ścigaliście ich?

– Czy ich ścigaliśmy, komandorze? Jasne, mało nam du… biegliśmy, ile sił w nogach. I strzelaliśmy do nich. Wydawało mi się, że trafiłem tę eskimoską sukę, ale ona nawet nie zwolniła. Byli po prostu za szybcy. Ale nieprędko tu wrócą, komandorze. Nie odważą się.

– A co z ich przyjaciółmi? – spytał oschle Crozier.

– Słucham, komandorze? – Tozier znów szczerzył zęby w uśmiechu, ogromnie z siebie zadowolony.

– Mówię o ich plemieniu. Wiosce. Klanie. O innych myśliwych i wojownikach. Ci ludzie skądś tu przyszli. Nie wędrowali po lodzie przez całą zimę. Ta dwójka prawdopodobnie wróci do swojej wioski, jeśli już tam nie dotarła. Czy pomyślał pan o tym, że inni eskimoscy myśliwi – ludzie, dla których zabijanie to chleb codzienny – mogą mieć nam za złe, że zabiliśmy im ośmioro krewniaków?

Trozer zmarszczył brwi skonfundowany.

– Może pan odejść, sierżancie – powiedział Crozier. – Proszę przysłać tu porucznika Hodgsona.

Hodgson wyglądał jak zupełne przeciwieństwo zadowolonego z siebie Tozera. Młody porucznik był bez wątpienia wstrząśnięty śmiercią swojego najbliższego przyjaciela i skutkami ataku, który zarządził, gdy natknął się na grupę Irvinga i ujrzał jego ciało.

– Spocznij, poruczniku – powiedział Crozier. – Potrzebuje pan krzesła?

– Nie, komandorze.

– Proszę nam powiedzieć, jak doszło do tego, że połączył się pan z grupą porucznika Irvinga. Zgodnie z rozkazami komandora Fitzjamesa pana oddział miał polować na południe od obozu.

– Tak jest, komandorze. Rano poszliśmy na południe, zgodnie z rozkazem. Na wybrzeżu nie znaleźliśmy żadnych śladów, nic a nic, więc około dziesiątej postanowiliśmy ruszyć w głąb wyspy. Mieliśmy nadzieję, że tam natkniemy się na jakiś trop, może karibu, a może chociaż lisa polarnego.

– Ale nie znaleźliście nic takiego?

– Nie, komandorze. Znaleźliśmy za to ślady około dziesięciu ludzi noszących miękkie, eskimoskie buty, a do tego ślady sań i psów.

– I ruszyliście za nimi na południowy zachód, zamiast nadal szukać zwierzyny?

– Tak.

– Kto podjął tę decyzję, poruczniku Hodgson? Pan czy sierżant Tozer?

– Ja, panie komandorze. Byłem tam jedynym oficerem. Ja podjąłem także wszystkie inne decyzje.

– Pan także wydał rozkaz do ataku na Eskimosów?

– Tak jest, komandorze. Wypatrzyliśmy ich z grzbietu tego wzgórza, gdzie biedny John został zamordowany i wypatroszony i… wie pan, co jeszcze mu zrobili, komandorze. Wyglądało na to, że właśnie zamierzają ruszyć w drogę, na południowy zachód. Wtedy postanowiliśmy ich zaatakować.

– Jaką bronią dysponowaliście, poruczniku?

– Mieliśmy trzy karabiny, dwie strzelby i dwa muszkiety, panie komandorze. Grupa porucznika Irvinga miała tylko jeden muszkiet. Aha, i pistolet, który wyjęliśmy z kieszeni płaszcza Johna… porucznika Irvinga.

– Eskimosi zostawili broń w jego płaszczu? – spytał Crozier. Hodgson spojrzał nań zaskoczony, jakby wcześniej w ogóle nie zastanawiał się nad tym szczegółem.

– Tak.

– Czy skradzione zostały jakieś inne rzeczy należące do porucznika Irvinga?

– Tak jest, komandorze. Pan Hickey mówił nam, że widział, jak Eskimosi zabrali Johnowi… porucznikowi Irvingowi… jego lunetę i torbę, zanim zabili go na wzgórzu. Kiedy tam dotarliśmy, widziałem przez naszą lunetę, że tubylcy przeglądali zawartość jego torby i podawali sobie jego lunetę. Wciąż stali w tej dolinie, do której zapewne zeszli po tym, jak go zamordowali i… okaleczyli…

– Czy na śniegu były ślady?

– Słucham?

– Siady… Eskimosów… prowadzące od grzbietu wzgórza, na którym znaleźliście ciało porucznika, do miejsca, gdzie tubylcy przeglądali jego rzeczy.

– Eee… tak, panie komandorze. Tak mi się wydaje, to znaczy, pamiętam, że widziałem jakieś ślady. Wtedy wydawało mi się, że to tylko ślady Johna, ale pewnie musieli zostawić je też Eskimosi. Pewnie szli jeden za drugim, gęsiego. Pan Hickey mówił, że skoczyli na porucznika całą grupą, poderżnęli mu gardło i… robili inne rzeczy. Mówił też, że nie wszyscy tam poszli… na dole zostały chyba kobiety i chłopiec… w sumie było to sześciu albo siedmiu mężczyzn. Myśliwi, panie komandorze. Młodzi mężczyźni.

124
{"b":"102265","o":1}