Praktycznie co drugi marynarz cierpiał również na bóle głowy i ślepotę wywołaną ostrym blaskiem słońca. Crozier i Goodsir codziennie rano przechadzali się wzdłuż kolumny i namawiali wszystkich, by nakładali specjalne gogle z drobnej siatki, lecz marynarze nienawidzili owych drucianych okropieństw. Joe Andrews, odpowiedzialny za ładunek na Erebusie i stary przyjaciel Toma Blanky’ego, mówił, że patrząc przez te cholerne gogle, człowiek męczy się tak samo, jakby próbował dojrzeć, co kryje się pod damskimi reformami z czarnego jedwabiu, tyle że ma z tego znacznie mniejszą uciechę.
Bóle głowy i śnieżna ślepota nie stanowiły bezpośredniego zagrożenia dla życia marynarzy, były jednak bardzo dokuczliwe. Niektórzy błagali doktora Goodsira o laudanum, które ulżyłoby im nieco w cierpieniach, lecz lekarz odpowiadał, że nie ma już ani odrobiny tego środka. Blanky, który często przynosił lekarstwa z zamykanej na klucz lekarskiej skrzynki, wiedział, że Goodsir kłamie; w skrzynce leżała jeszcze jedna, niepodpisana fiolka laudanum. Lodomistrz domyślał się, że lekarz trzymają na jakąś szczególną, straszliwą okazję – by ulżyć cierpieniom komandora Croziera w jego ostatnich godzinach? A może własnym?
Wielu marynarzy doznawało też rozległych oparzeń słonecznych. Niemal wszyscy mieli czerwone dłonie, szyje i twarze, jednak ci, którzy w najgorętszej porze dnia choćby na chwilę zdjęli koszule, wieczorem patrzyli z przerażeniem, jak ich skóra, zupełnie biała po trzech latach spędzonych w ciemności i zamknięciu, pokrywa się wielkimi pęcherzami.
Doktor Goodsir przecinał pęcherze skalpelem i okładał otwarte rany balsamem, którego zapach przypominał Blanky’emu smar do osi.
W połowie czerwca, po kilku tygodniach wyczerpującego marszu, niemal wszyscy byli na krawędzi załamania. Dopóki chociaż część marynarzy mogła ciągnąć ciężkie sanie z łodziami i wypakowane po krawędzie burt welboty, pozostali, słabsi lub bardziej schorowani, mieli okazję, by odpocząć, a potem powrócić do zaprzęgów i wspomóc swych towarzyszy. Blanky wiedział jednak, że gdy liczba chorych i słabych przekroczy liczbę zdolnych do marszu, ich wyprawa dobiegnie końca.
Oprócz szkorbutu, śnieżnej ślepoty i oparzeń słonecznych ludziom dokuczało także nieustające pragnienie. Gdy tylko napotykali na drodze jakiś strumyk, padali na kolana i chłeptali z niego wodę niczym psy. Blanky wiedział, że gdyby nie gwałtowna odwilż, już trzy tygodnie wcześniej wszyscy pomarliby z pragnienia. Kończyło im się paliwo do kuchenek eterowych. Początkowo próbowali topić śnieg w ustach, później jednak zrozumieli, że pozbawiają się w ten sposób mnóstwa energii i są jeszcze bardziej spragnieni. Za każdym razem, gdy przeciągali łodzie przez jakiś strumień – a ze wzgórz spływało coraz więcej strumieni i potoków – wszyscy zatrzymywali się, by napełnić butelki, których nie musieli już trzymać przy ciele, by uchronić wodę przed zamarznięciem.
Choć nie musieli się już obawiać śmierci z pragnienia, marynarze tracili siły i zdrowie z wielu innych powodów. Wszyscy byli poważnie niedożywieni. Głód często nie pozwalał ludziom zasnąć podczas czterech godzin nocnego półmroku przeznaczonych na odpoczynek (oczywiście ci, którzy pełnili wachtę, mieli do dyspozycji co najwyżej dwie godziny).
Rozbijanie i składanie namiotów, które jeszcze dwa miesiące wcześniej, w Obozie Terror, trwało nie więcej niż dwadzieścia minut, teraz zabierało im dwie godziny rankiem i dwie godziny wieczorem. Każdego dnia, w miarę jak palce stawały się coraz bardziej spuchnięte i niezdarne, czas ten się wydłużał.
Zmęczenie, choroby i brak snu sprawiały, że wszyscy, nawet Blanky, mieli kłopoty z zachowaniem trzeźwości umysłu. Wydawało się, że Crozier radzi sobie z tym najlepiej, czasami jednak, kiedy komandorowi wydawało się, że nikt na niego nie patrzy, jego twarz zamieniała się w maskę zmęczenia i otępienia.
Żeglarze, którzy niegdyś potrafili zawiązać skomplikowany węzeł, stojąc w ciemności na rozkołysanym drzewcu, pięćdziesiąt stóp nad pokładem statku targanego sztormem w Cieśninie Magellana, teraz nie umieli zasznurować butów. Ponieważ w promieniu trzystu mil nie było żadnego drewna – prócz nogi Blanky’ego, ich łodzi i sań oraz Terroru i szczątków Erebusa spoczywających sto mil dalej na północ – i ponieważ ziemia rozmarzała tylko na wierzchu, a pod calem błota wciąż była twarda jak kamień, na każdym postoju marynarze musieli znosić kamienie, którymi przykładali brzegi namiotów, by nie porwał ich nocny wiatr.
Ta uciążliwa praca ciągnęła się nieraz do północy. Ludzie zasypiali niekiedy na stojąco, trzymając w obu dłoniach kamienie. Często towarzysze nawet ich nie budzili.
Kiedy więc późnym popołudniem 18 czerwca 1848 roku, gdy marynarze ciągnęli drugą partię sań i łodzi, trzecia noga Blanky’ego złamała się tuż pod jego krwawiącym kolanem, lodomistrz uznał to za znak.
Doktor Goodsir miał tego dnia mało pracy, Blanky wrócił więc wraz z innymi marynarzami po drugą piątkę sań. Gdy maszerował wraz z nimi do obozu, jego drewniana noga utkwiła między dwoma kamieniami przymarzniętymi do gruntu i pękła tuż pod kolanem. Blanky uznał, że zarówno miejsce pęknięcia, jak i fakt, że wbrew swoim zwyczajom znalazł się niemal na samym końcu kolumny, są oczywistymi znakami od bogów.
Pokuśtykał do pobliskiego głazu, rozsiadł się na nim wygodnie, wyjął fajkę i nabił ją resztką tytoniu, którą już od tygodni trzymał na jakąś specjalną okazję.
Kiedy kilku marynarzy przystanęło, by spytać, co robi, Blanky odpowiedział z uśmiechem:
– Ot, przysiadłem sobie na chwilkę. Muszę dać trochę odpocząć mojej biednej nodze.
Kiedy sierżant Tozer, który dowodził tylną strażą kolumny, przystanął, by spytać ze znużeniem, dlaczego Blanky zostaje w tyle, lodomistrz odparł:
– Och, nie przejmuj się tym, Salomonie. – Zawsze lubił irytować głupiego sierżanta, zwracając się doń po imieniu. – Zabieraj swoich ludzi i daj trochę odsapnąć.
Pół godziny później, kiedy łodzie oddaliły się już od niego o dobrych kilkaset jardów, do Blanky’ego przyszedł komandor Crozier z cieślą Honeyem.
– Co pan do diabła wyprawia, panie Blanky? – warknął Crozier.
– Odpoczywam, komandorze. Pomyślałem sobie, że zatrzymam się tu na noc.
– Niech się pan nie wygłupia – żachnął się Crozier. Spojrzał na złamaną protezę i odwrócił się do cieśli. – Może pan to naprawić, panie Honey? Powiedzmy, na jutro po południu. Do tej pory pan Blanky będzie jechał w łodzi.
– Tak, panie komandorze – odparł Honey, przyglądając się skrzywiony złamanej nodze, niczym artysta niezadowolony ze swego dzieła albo dotknięty brakiem szacunku dla owego dzieła. – Nie mamy za wiele drewna, ale został nam jeszcze zapasowy ster do szalupy, na pewno coś się da z tego zrobić.
– Słyszał pan, panie Blanky? – spytał Crozier. – A teraz niech pan zabiera stąd tyłek i dogoni z panem Honeyem ostatnią łódkę. Szybko. Jutro po południu będzie pan już miał nową nogę.
Blanky uśmiechnął się.
– Czy pan Honey może naprawić też to?
Zdjął resztkę ułamanej nogi i zsunął z kikuta skórzaną uprząż.
– A niech to… – mruknął Crozier. Pochylił się, by obejrzeć uważniej krwawiący kikut i białą kość wystającą z czarnej otoczki gnijącego ciała, potem jednak odsunął się pospiesznie, uderzony falą ohydnego smrodu.
– Tak jest, komandorze. – Blanky pokiwał głową. – Dziwię się, że doktor Goodsir nie wywąchał tego wcześniej. Starałem się stać od zawietrznej, kiedy pomagałem mu w izbie chorych. Chłopcy z mojego namiotu wiedzą, co się dzieje. Nic już na to nie poradzimy.
– Nonsens. Goodsir na pewno… – Crozier umilkł raptownie. Blanky znów się uśmiechnął, nie był to jednak uśmiech sarkastyczny ani smutny.
– Na pewno co, komandorze? Utnie mi nogę przy biodrze? Czarne i czerwone linie sięgają mi aż do tyłka i krocza, komandorze, jeśli zechce pan wybaczyć tak szczegółowy opis. A gdyby nawet mnie zoperował, ile dni leżałbym w łodzi jak szeregowiec Haether, niech Bóg ma w opiece jego biedną duszę, i pozwalał się ciągnąć ludziom, którzy i tak ledwie trzymają się na nogach?