Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Wiele mi pewnie można zarzucić – mówi mężczyzna ściszonym głosem, bo okno pokoju otwarte jest na oścież – ale przynajmniej cię kochałem. Gdybyś nawet była cesarzową, droga Maggie, a nie małą dziewczynką zajmującą się dziwną i zagadkową profesją, zachowałbym się tak samo.

Crozier uświadamia sobie, że młoda naga kobieta to Maggie Fox, tyle że kilka lat starsza. Wciąż jest atrakcyjna w ten swój kokieteryjny, amerykański sposób, nawet kiedy nie ma na sobie ubrań.

Maggie odpowiada głosem znacznie bardziej gardłowym niż ten, którym zwracała się do swej matki jako nastolatka.

– Doktorze Kane, wie pan, że pana kocham.

Mężczyzna kręci głową. Podniósł właśnie fajkę ze stolika nocnego, a teraz wyciąga lewą rękę spod ciała dziewczyny, by nabić fajkę tytoniem i zapalić.

– Maggie, moja droga, słucham tych słów wypływających z twoich ślicznych, kłamliwych ust i chciałbym im wierzyć. Ale nie możesz wznieść się ponad to, kim jesteś. Masz cechy, które pozwolą ci wiele w życiu osiągnąć, Maggie… Jesteś urocza i umiesz się zachować, a gdybyś otrzymała inne wykształcenie, byłabyś niewinna i prostoduszna. Nie jesteś jednak warta tego, bym darzył cię jakimś stałym uczuciem.

– Nie jestem warta – powtarza Maggie. Oczy, chyba najładniejszy element jej urody, prócz krągłych piersi, które jednak zniknęły teraz z pola widzenia Croziera, napełniają się łzami.

– Co innego jest moim przeznaczeniem, moje dziecko – mówi doktor Kane. – Pamiętaj, że ja realizuję własne cele, tak jak ty i twoje siostry realizujecie swoje. Jestem oddany swemu powołaniu, tak jak i ty swojemu, biedne dziecko, jeśli takie teatralne spirytualistyczne bzdury można w ogóle nazwać powołaniem. Możesz więc tylko wspominać, jak wspomina się sen, że doktor Kane z Arktycznych Mórz kochał Maggie Fox Wybrankę Duchów.

Crozier budzi się w ciemności. Nie wie, gdzie jest ani która godzina. W jego kajucie panuje mrok. Wydaje się, że na całym statku jest ciemno. Deski poszycia jęczą – a może to tylko echo jego własnych jęków z ostatnich godzin i dni? Jest bardzo zimno. Ciepły koc, który położył na nim Jopson lub Goodsir, jest teraz równie wilgotny i zimny jak cała pościel. Lód jęczy wokół okrętu. Okręt odpowiada własnymi jękami ściskanego bezlitośnie drewna i żelaza.

Crozier chce usiąść prosto, przekonuje się jednak szybko, że jest na to za słaby. Ledwie porusza rękami. Znów zanurza się w odmęcie bólu i wizji.

Twarze ludzi, których poznał lub tylko widział w Służbie Badawczej. Robert McClure, jeden z najbardziej przebiegłych i ambitnych ludzi, jakich Francis kiedykolwiek znał – kolejny Irlandczyk, który chciałby coś osiągnąć w angielskim świecie. McClure stoi na pokładzie statku uwięzionego w lodzie. Dokoła wznoszą się urwiska ze skał i lodu, niektóre mają nawet sześćset lub siedemset stóp wysokości. Crozier nigdy nie widział czegoś podobnego.

Stary sir John Ross stoi na rufie małego statku – właściwie jachtu – który płynie na wschód. Do domu.

Jest i James Clark Ross, starszy, grubszy i posępniejszy od tego, jakiego zapamiętał Crozier. Promienie wschodzącego słońca przenikają przez oblodzony kliwer, gdy statek Rossa opuszcza lód i wypływa na otwarte morze. Wraca do domu.

Oto Francis Leopold M’Clintock – Crozier dzięki swemu darowi wie, że to człowiek, który szukał Franklina pod komendą Jamesa Rossa, a kilka lat później powróci z własną wyprawą. Ile lat później? W jak odległej przyszłości?

Crozier widzi jakieś obrazy przepływające przed oczami jego umysłu, nie otrzymuje jednak odpowiedzi na swoje pytania.

Znów pojawia się M’Clintock, tym razem ciągnie sanie, porusza się przy tym znacznie szybciej i sprawniej niż porucznik Gore lub którykolwiek inny spośród ludzi sir Johna i Croziera.

M’Clintock stoi przy kopcu i czyta wiadomość, którą wyjął przed momentem z mosiężnego cylindra. Crozier zastanawia się, czy jest to wiadomość, którą siedem miesięcy temu Gore zostawił na Ziemi Króla Williama. Zamarznięty żwir i szare niebo za plecami M’Clintocka wyglądają tak samo.

Nagle obraz przenosi się gdzie indziej, M’Clintock stoi sam na lodzie i żwirze, w oddali widać jego ludzi, którzy zostali kilkaset jardów z tyłu. M’Clintock patrzy na dużą łódź przywiązaną do wielkich sań z dębowego drewna i żelaza.

Sanie wyglądają jak dzieło okrętowego cieśli Croziera, pana Honeya. Zostały zbudowane tak, jakby miały przetrwać cały wiek. Każde łączenie zostało starannie dopracowane. Sanie są potężne – muszą ważyć co najmniej sześćset pięćdziesiąt funtów. Na saniach leży łódź, która waży kolejne osiemset funtów.

Crozier rozpoznaje łódź. To dwudziestoośmiostopowa szalupa z Terroru. Widzi, że została przygotowana do podróży po rzece. Starannie zwinięte żagle pokrywa gruba warstwa lodu.

Crozier unosi się nieco, jakby wspiął się na kamień, i zagląda do wnętrza łodzi. Widzi dwa szkielety. Zęby obu czaszek lśnią, jakby uśmiechały się drwiąco do M’Clintocka i Croziera. Jeden ze szkieletów to właściwie garść pogryzionych kości, rzuconych niedbale na stertę na dziobie i przykrytych częściowo śniegiem.

Drugi szkielet jest nietknięty, wciąż ma na sobie strzępy czegoś, co wygląda jak resztki oficerskiego płaszcza i wierzchniego okrycia. Na czaszce tkwią pozostałości czapki. Ten szkielet siedzi na rufie, na ławce wioślarza, i wyciąga kościste ręce ku dwóm strzelbom opartym o burtę. U stóp szkieletu leżą sterty wełnianych koców i ubrań oraz przysypana częściowo śniegiem torba z grubego płótna, wypełniona nabojami do strzelby. Na dnie łodzi, między nogami szkieletu leży pięć złotych zegarków i coś, co wygląda jak trzydzieści do czterdziestu oddzielnie zawiniętych kawałków czekolady. W pobliżu leży także dwadzieścia sześć srebrnych sztućców – Crozier i M’Clintock widzą na nich znaki i inicjały sir Johna Franklina, komandora Fitzjamesa, sześciu innych oficerów i samego Croziera. Spod śniegu i lodu wystają fragmenty podobnie oznaczonych naczyń i dwóch srebrnych tac.

Na całej długości dna między dwoma szkieletami leżą przeróżne przedmioty przykryte częściowo warstwą zamarzniętego śniegu: dwie rolki blachy, płócienne nakrycie na łódź, osiem par butów, dwie piły, cztery pilniki, sterta gwoździ, dwa noże i torba z nabojami, którą Crozier zauważył już wcześniej.

Crozier widzi także wiosła, zwinięte żagle oraz kłębki szpagatu leżące obok szkieletu w ubraniach. Obok częściowo pożartego ciała na dziobie dostrzega stertę ręczników, kostki mydła, kilka grzebieni i szczoteczkę do zębów, parę ręcznie szytych pantofli, które niemal dotykają białych stóp szkieletu, oraz sześć książek – pięć egzemplarzy Biblii i Pastora z Wakefield, który teraz stoi na półce w Wielkiej Kajucie Terroru.

Crozier chce zamknąć oczy, ale nie może. Chce uciec przed tą wizją – przed wszystkimi wizjami – ale nie ma nad nimi żadnej władzy.

Nagle twarz Francisa Leopolda M’Clintocka jakby rozmywa się, roztapia i zamienia w twarz jakiegoś młodszego mężczyzny, którego Francis Crozier nie zna. Poza tym obraz się nie zmienia. Młody mężczyzna – niejaki porucznik William Hobson, którego Crozier już zna, nawet o tym nie wiedząc – stoi w tym samym miejscu co przed chwilą M’Clintock i zagląda do łodzi z tym samym niedowierzaniem, które przed chwilą Crozier widział na twarzy M’Clintocka.

Nieoczekiwanie obraz łodzi i szkieletów znika, a Crozier leży w lodowej jaskini obok nagiej Sophii Cracroft.

Nie, to nie jest Sophia. Crozier mruga oczami, czując, jak dar jasnowidzenia Memo Moiry przenika jego obolały umysł niczym ognista pięść, i widzi po chwili, że leży zupełnie nagi obok nagiej lady Ciszy. Okrywają ich futra rozłożone na śniegu lub lodowej półce. Wnętrze jaskini rozświetla płomień lampki. Kopulasty sufit ułożony jest z lodowych bloków. Piersi Ciszy są brązowe, jej włosy długie i czarne. Leży na futrach, podpierając głowę ręką i patrzy na Croziera z powagą.

Śnisz moje sny?- pyta, nie poruszając wargami ani nie otwierając ust. Nie mówi po angielsku. – Czy to ja śnię twoje?

90
{"b":"102265","o":1}