A zaczyna się dopiero drugi tydzień 1848 roku. Crozier wątpi, czy jego ludzie dożyją następnego lata.
Czy na ratunek ruszy także wyprawa lądowa, która powędruje wzdłuż rzeki Mackenzie do arktycznego wybrzeża, a potem na wschód do Ziemi Wollaston i Ziemi Wiktorii, by szukać ich okrętów gdzieś wzdłuż legendarnego Przejścia Północno-Zachodniego? Crozier jest pewien, że taka próba zostanie podjęta. Szanse, że wyprawa lądowa znajdzie statki uwięzione w lodzie dwadzieścia pięć mil na północny zachód od Ziemi Króla Williama, są zerowe. Uczestnicy takiej wyprawy nie wiedzieliby nawet, że Ziemia Króla Williama jest wyspą.
Czy pierwszy lord Admiralicji ogłosi w Izbie Gmin, że wyznacza nagrodę za uratowanie sir Johna i jego ludzi? Crozier sądzi, że tak właśnie będzie. Ale ile? Tysiąc funtów? Pięć tysięcy funtów? Dziesięć tysięcy? Crozier zaciska mocno powieki i widzi wyraźnie, jakby na dokumencie, który ktoś podsuwa mu pod oczy, sumę dwudziestu tysięcy funtów oferowaną temu, kto „może w znaczący sposób przyczynić się do uratowania sir Johna Franklina i jego eskadry”.
Crozier ponownie wybucha śmiechem, co prowokuje tylko kolejną porcję wymiotów. Drży z zimna i bólu. Zewsząd dochodzą go jęki statku ściskanego lodem. Komandor nie odróżnia już tych odgłosów od własnych jęków.
Wizje wracają. Widzi osiem statków – sześć brytyjskich, dwa amerykańskie – rozstawionych w kilkumilowych odstępach, na kotwicowiskach w pobliżu czegoś, co wygląda jak wyspa Devon, niedaleko Beechey, a może jak Wyspa Cornwallisa. Jest dzień, późne arktyczne lato, może koniec sierpnia, z pewnością zostało już niewiele czasu do nadejścia lodu, który może uwięzić ich wszystkich. Crozier ma wrażenie, że wizja ta urzeczywistni się za dwa lub trzy lata. Dlaczego osiem statków wysłanych na ratunek zgromadziłoby się na tak małej przestrzeni, zamiast prowadzić poszukiwania na obszarze tysięcy mil morskich, pozostaje dla Croziera niezrozumiałe. To po prostu objaw szaleństwa, pijackie zwidy.
Obraz przenosi się z miejsca na miejsce, najpierw Crozier widzi mały szkuner i stateczek wielkości jachtu, o wiele za mały na taką wyprawę, potem zaś stuczterdziestotonowe i osiemdziesięciojednotonowe statki amerykańskie, następnie zaś dziewięćdziesięciotonowy angielski statek pilotowy przystosowany naprędce do podróży w obszary arktyczne. Jest tam też kilka zwykłych okrętów brytyjskiej marynarki wojennej i krążowników. Obolałe oczy umysłu Croziera widzą nawet nazwy tych okrętów – Advance i Rescue to statki amerykańskie, Prince Albert, tak nazywa się statek pilotowy. Na czele brytyjskiej eskadry stoi Lady Franklin. Crozier widzi także dwa statki, które kojarzy ze starym Johnem Rossem – mały szkuner Felix i zupełnie nieprzystający do tego miejsca jacht Mary. Na samym końcu stoją dwa okręty brytyjskiej marynarki wojennej, Assistance! Intrepid.
Crozier patrzy teraz na wszystkie statki z góry, jakby zamienił się w mewę, i widzi, że wszystkie zgromadzone są na przestrzeni czterdziestu mil – cztery mniejsze brytyjskie jednostki przy wyspie Griffith nad Cieśniną Barrowa, cztery pozostałe w zatoce Assistance przy zachodnim krańcu Wyspy Cornwallisa, a dwa okręty amerykańskie nieco dalej na północ, tuż za wschodnim łukiem Wyspy Cornwallisa, po drugiej stronie Cieśniny Wellingtona, niemal dokładnie naprzeciwko zatoki przy wyspie Beechey, gdzie wyprawa sir Johna spędziła pierwszą zimę. Żaden ze statków nie zbliżył się nawet na dwieście pięćdziesiąt mil do miejsca, w którym tkwią teraz Erebus i Terror.
Minutę później wizja ukazuje Crozierowi sześć spośród tych statków zacumowanych w odległości ćwierć mili jeden od drugiego, tuż przy brzegu jakiejś małej wyspy.
Crozier widzi ludzi biegnących po zamarzniętym żwirze pod czarną ścianą urwiska. Są podekscytowani. Niemal słyszy ich głosy w mroźnym powietrzu.
To wyspa Beechey, teraz jest już tego pewien. Znaleźli drewniane płyty nagrobne i groby palacza Johna Torringtona, marynarza Johna Hartnella i szeregowca Williama Braine’a.
Crozier wie, że bez względu na to, w jak odległej przyszłości zostanie dokonane to odkrycie, nie przyniesie ono żadnego pożytku ani jemu, ani nikomu z załogi Terroru i Erebusa. Sir John opuścił wyspę Beechey w bezmyślnym pośpiechu, wyruszając w drogę pierwszego dnia, gdy tylko to było możliwe. Po dziewięciomiesięcznym pobycie na tej wyspie ekspedycja Franklina nie zostawiła nawet wiadomości na temat przewidywanego kierunku ich dalszej podróży.
Crozier rozumiał wówczas, że sir John nie uważał za konieczne informować Admiralicji o tym, że wypełnia jej rozkazy i płynie na południe. Sir John Franklin zawsze wypełniał rozkazy. Sir John zakładał, że Admiralicja uzna, iż tym razem postąpił podobnie. Jednak po dziewięciomiesięcznym pobycie na wyspie – i po zbudowaniu zwykłego kopca, a nawet kopca ustawionego z wypełnionych żwirem pustych puszek, co miało stanowić swego rodzaju żart – Franklin odpłynął, nie pozostawiwszy na niej żadnej wiadomości, co było sprzeczne z rozkazami, które otrzymał.
Admiralicja i Służba Badawcza wyposażyły ekspedycję Franklina w dwieście szczelnie zamykanych mosiężnych cylindrów, które miały znaczyć drogę, jaką posuwała się wyprawa, i informować ojej dalszych planach i posunięciach. Sir John zużył… jeden taki cylinder, zostawiając bezużyteczną wiadomość na Ziemi Króla Williama, dwadzieścia pięć mil na południowy wschód od ich aktualnej pozycji.
Na wyspie Beechey, nic.
Na wyspie Devon, którą minęli i zbadali, nic.
Na wyspie Griffith, gdzie szukali zatoki, nic.
Na Wyspie Cornwallisa, którą opłynęli, nic.
Na wyspie Somerset, na Wyspie Księcia Walii i na Wyspie Królowej Wiktorii, wzdłuż których płynęli latem 1846 roku, nic.
Crozier widzi teraz w swojej wizji, jak ratownicy na sześciu statkach – sami bliscy zamarznięcia i uwięzienia w lodzie – spoglądają na północ, na fragmenty otwartego morza sięgające w głąb Cieśniny Wellingtona, ku biegunowi północnemu. Na wyspie Beechey nie znaleźli żadnych wskazówek. Crozier widzi też z góry, że cieśnina Peel – którą Erebus i Terror popłynęły na południe półtora roku temu, podczas krótkiego arktycznego lata – jest w tej bliżej nieokreślonej przyszłości pokryta grubą warstwą lodu sięgającego po sam horyzont.
Nigdy nawet nie przyjdzie im do głowy, że Franklin mógłby popłynąć w tę stronę… że mógłby wykonać rozkazy. Ich uwaga – teraz i w najbliższych latach, bo Crozier widzi, że ich okręty stoją zamarznięte w Cieśninie Lancastera – skierowana będzie na północ. Rozkazy sir Johna Franklina mówiły też jasno, że jeśli nie będzie mógł płynąć na południe, powinien skręcić na północ i pożeglować w kierunku Otwartego Morza Polarnego – choć nikt tak naprawdę nie wiedział, czy takie morze w ogóle istnieje.
Crozier wie, że dowódcy i załogi tych statków doszli do wniosku, iż Franklin popłynął na północ – czyli w kierunku przeciwnym do tego, który wybrał w rzeczywistości.
Budzą go własne jęki. W kajucie jest jasno, jednak jego oczy nie mogą teraz znieść światła, próbuje więc zrozumieć, co się dzieje, tylko dzięki słuchowi i dotykowi. Dwaj ludzie – jego steward Jopson i lekarz Goodsir – ściągają z niego brudną i przepoconą koszulę nocną, obmywają go cudownie ciepłą wodą i ubierają w czystą koszulę i skarpety. Jeden z nich próbuje karmić go zupą. Crozier wymiotuje, ale zawartość wiadra jest zamarznięta na kamień – słyszy, jak mężczyźni wycierają podłogę. Wlewają weń trochę wody, wreszcie Crozier opada bezwładnie na zimne posłanie. Jeden z mężczyzn okrywa go ciepłym kocem – ciepłym, suchym, niezamarzniętym kocem – a Crozier ma ochotę płakać z wdzięczności. Chce także coś powiedzieć, ale wpada z powrotem w wir wizji i nie potrafi znaleźć ani wypowiedzieć odpowiednich słów, nim znów traci kontakt z rzeczywistością.
Widzi chłopca o czarnych oczach i zielonkawej skórze skulonego w pozycji embrionalnej pod ceglaną ścianą o kolorze uryny. Crozier wie, że ten chłopiec to epileptyk zamknięty w zakładzie dla obłąkanych. Chłopiec leży w bezruchu, mruga tylko raz za razem. Ten kształt to ja.