Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kiedy Irving zameldował Crozierowi o niezwykłych wyprawach ich eskimoskiego gościa, komandor chciał w pierwszym odruchu zasypać tunel, zreperować zepsute poszycie i raz na zawsze wyrzucić wiedźmę na lód.

Ale nie zrobił tego. Kazał porucznikowi Irvingowi wyznaczyć trzech marynarzy, którzy w miarę możliwości obserwowaliby lady Ciszę, a jemu samemu śledzić ją ponownie poza statkiem, gdyby to było wykonalne. Do tej pory nie widzieli, by wychodziła ponownie przez swoje tajemne przejście, choć Irving godzinami czaił się wśród lodu za dziobem okrętu. Wydawało się, że kobieta nie tylko widziała Irvinga podczas spotkania z potworem na lodzie, ale chciała, by młody oficer zobaczył i usłyszał ją właśnie w takiej sytuacji, i że to już jej wystarczyło. Żywiła się tylko racjami, które wydawano jej na statku, a schowek na liny kotwiczne traktowała jedynie jako sypialnię.

Crozier nie wyrzucił Eskimoski na lód z prostego powodu – jego ludzie zaczęli właśnie przymierać głodem. Nie mieli dość zapasów, by przetrwać wiosnę, nie mówiąc już o następnym roku. Jeśli lady Cisza rzeczywiście zdobywała jakoś świeże pożywienie w środku zimy – być może zastawiając pułapki na foki albo morsy – podwładni Croziera mogliby nauczyć się od niej tej umiejętności i dzięki temu przeżyć. Wśród załóg obu statków nie było ani jednego myśliwego lub rybaka z prawdziwego zdarzenia.

Komandor nie potraktował poważnie dziwnej opowieści Irvinga o czymś, co wyglądało jak potwór z lodu, wygrywało z Eskimoską jakąś dziwną melodię i przynosiło jej mięso. Po prostu nigdy by nie uwierzył, że Cisza wytresowała wielkiego białego niedźwiedzia – jeśli rzeczywiście był to tylko niedźwiedź – tak by ten dostarczał jej ryby, foki lub morsy niczym dobrze ułożony pies, który przynosi swemu panu bażanta. A co do muzyki… cóż, to już była kompletna bzdura.

Akurat dziś znów wybrała się na jedną ze swych tajemniczych eskapad.

– Cóż… – Crozier westchnął, starając się nie oddychać zbyt głęboko, by zimne powietrze nie paliło go w płuca. – Kiedy zejdziesz z wachty po ośmiu szklankach, zajrzyj do jej schowka, a jeśli jej tam nie będzie… na miły Bóg, a cóż to takiego?

Pokonali właśnie ostatnią linię wałów lodowych i wyszli na płaski obszar zamarzniętego morza, ciągnący się na przestrzeni ćwierć mili od Erebusa. Widok, który ukazał się oczom Croziera, sprawił, że otworzył usta ze zdumienia.

Kapitan zakładał wcześniej, że marynarze zorganizują Drugi Wielki Karnawał Wenecki na lodowej płaszczyźnie tuż obok Erebusa, podobnie jak Hoppner i Parry, którzy urządzili bal na niewielkim obszarze lodu między HecląiFury. Tymczasem Erebuswydawał się całkiem opuszczony, gdyż blask pochodni i odgłosy zabawy dobiegały z miejsca oddalonego odeń o ćwierć mili, dokładnie spod największej góry lodowej.

– Dobry Boże – powiedział porucznik Irving.

Podczas gdy Erebus wyglądał jak pusta, ciemna skorupa, na obszarze położonym tuż obok góry lodowej powstało prawdziwe miasto barwionych płócien, migoczących pochodni i dziesiątek jardów nowego takielunku. Crozier mógł tylko stać i patrzeć.

Takielarze musieli się naprawdę ciężko napracować. Niektórzy weszli na zbocze góry, by na wysokości sześćdziesięciu stóp wkręcić w nie ogromne żelazne śruby, zamocować pierścienie i bloki i rozciągnąć tyle lin, ile wystarczyłoby do otaklowania trzymasztowego okrętu wojennego.

Pajęczyna oblepionych lodem lin ciągnęła się od góry aż do Erebusa, podtrzymując ściany z barwionego płótna żeglarskiego. Owe płócienne ściany – niektóre miały ponad trzydzieści stóp wysokości – przymocowane były do powierzchni lodu, seraków i lodowych brył, ale również naciągnięte na pionowe drzewca za pomocą sztagów umocowanych w lodowej górze.

Crozier podszedł bliżej, wciąż mrugając. Jego rzęsy, oblepione lodem, mogły się skleić i pozbawić go wszelkich widoków, lecz Crozier wciąż mrugał.

Wyglądało to tak, jakby na lodzie postawiono szereg olbrzymich namiotów pozbawionych dachu. Pionowe ściany, podświetlane od środka i z zewnątrz dziesiątkami pochodni, ciągnęły się przez otwarty lód i przez las seraków, aż do samej góry. W ciągu jednej nocy marynarze wznieśli na lodzie olbrzymie kolorowe pomieszczenia. Każdy z tych pokoi ustawiony był pod kątem do poprzedniego, a wszystkie razem tworzyły coś, co przypominało olbrzymiego, kolorowego węża pełznącego przez lodową pustynię.

Pierwsza komnata otwierała się na wschód. Ściany tejże komnaty miały intensywny, jasnoniebieski kolor – kolor nieba, jakiego nie widzieli już od tylu miesięcy, kolor, który sprawił, że nagle komandor Crozier poczuł dziwny ucisk w gardle – a za sprawą pochodni płonących po ich drugiej stronie wydawało się, że błękitne płótna lśnią i pulsują jakimś wewnętrznym blaskiem.

Crozier przeszedł obok pana Blanky’ego i jego towarzyszy, którzy wpatrywali się w płótna z nieskrywanym zachwytem.

– Chryste – mruknął pod nosem lodomistrz.

Crozier szedł dalej, by w końcu znaleźć się w przestrzeni zamkniętej jasnoniebieskimi ścianami.

Wokół niego podskakiwały i tańczyły przedziwnie odziane postacie – gałganiarze ciągnący za sobą kolorowe ogony komet, kominiarze w czarnych jak śmierć, okrytych sadzą mundurach, egzotyczne ptaki z długimi złotymi dziobami, arabscy szejkowie z czerwonymi turbanami na głowach i spiczastymi perskimi pantoflami na stopach, piraci w przerażających maskach ścigający jednorożca, generałowie armii napoleońskiej w białych maskach rodem z greckiego chóru. Coś odzianego od stóp do głów w zieleń – leśny duszek? – podbiegło do komandora i zaszczebiotało falsetem:

– Kufer z kostiumami stoi po lewej, komandorze. Może pan sobie wybrać, co tylko chce. – To powiedziawszy, zjawa oddaliła się, by dołączyć do roztańczonego pochodu cudacznie odzianych postaci.

Crozier szedł dalej, w głąb labiryntu kolorowych komnat.

Za błękitną komnatą, po prawej stronie, znajdował się pokój purpurowy. Marynarze przygotowujący karnawał zadbali, by żadna z komnat nie była pusta, tutaj więc także można było zobaczyć dywany, gobeliny, skrzynie i stoły pomalowane na ten sam kolor co otaczające je ściany.

Za pokojem purpurowym, wygiętym w lewo pod tak dziwnym kątem, że gdyby na niebie świeciły gwiazdy, Crozier zapewne spojrzałby na nie, by ustalić dokładnie swoją pozycję, znajdował się długi zielony pokój. Tutaj komandor napotkał kolejnych imprezowiczów; egzotyczne ptaki, księżniczkę z głową konia, stworzenia tak dziwnie rozczłonkowane i połączone, że wyglądały jak olbrzymie owady.

Francis Crozier nie przypominał sobie, by ktoś nosił którykolwiek z tych kostiumów podczas balu maskowego na Fury i Hecli, ale Fitzjames zapewniał go wcześniej wielokrotnie, że Franklin zabrał je właśnie z tamtych statków.

Ściany i wyposażenie czwartej komnaty były pomarańczowe. Blask pochodni płonących po drugiej stronie płótna podkreślał jeszcze soczystość koloru. Fragmenty pofarbowanego na pomarańczowo płótna leżały także na podłodze, a na nakrytym pomarańczowym obrusem stole pośrodku pokoju stała wielka waza z ponczem. Tłoczyło się wokół niej co najmniej trzydzieści postaci w dziwnych kostiumach; niektóre z nich zsuwały na moment z twarzy kolorowe dzioby lub zębate paszcze, by się napić.

Crozier uświadomił sobie nagle ze zdumieniem, że z piątej części płóciennego labiryntu dochodzi muzyka. Skręciwszy w prawo, wszedł do białej komnaty. Wzdłuż białej ściany stały tu okryte prześcieradłami skrzynie i krzesła z mesy oficerskiej, a niemal już zapomniany mechaniczny instrument z Wielkiej Kajuty Terroru, nakręcany przez jakiegoś kolorowego stwora stojącego po drugiej stronie pomieszczenia, wylewał z siebie popularne melodie taneczne. Na lodzie wydawane przez niego dźwięki wydawały się głośniejsze niż na statku.

Crozier przeszedł obok urządzenia, minął rozbawionych przebierańców, skręcił ostro w lewo i wkroczył do pokoju fioletowego.

Komandor z podziwem patrzył na takielunek wyrastający z ustawionych pionowo zapasowych drzewc i biegnący ku drzewcu zawieszonemu w powietrzu – łączyły się tu ze sobą liny z pozostałych sześciu komnat – oraz cięgła kotwiczne ciągnące się od owego centralnego drzewca do kotwic umocowanych wysoko na zboczu góry lodowej. Takielarze z Erebusa i Terroru, którzy wymyślili i wykonali ten siedmioczęściowy labirynt, chociaż po części rozładowali zapewne w ten sposób frustrację wywołaną faktem, że od tylu już miesięcy nie mogli wykonywać swojej pracy. Jednak w fioletowym pokoju bawiło się niewielu marynarzy, a światło wydawało się tutaj dziwnie przytłaczające. Na środku komnaty stała sterta skrzynek okrytych fioletowymi płachtami. Nieliczni piraci, żebracy i kolorowe ptaki przystawali tu tylko na chwilę, by łyknąć ponczu, który przynieśli ze sobą z białego pokoju, rozglądali się dokoła, a potem wracali do innych pomieszczeń.

79
{"b":"102265","o":1}