Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– A ilu ludzi stracimy, jeśli będziemy się chować w naszych statkach? – odpowiedział pytaniem Fitzjames, wciąż uśmiechając się z roztargnieniem. – A jak sam mówiłeś, ludzie świetnie się bawili podczas waszego Wielkiego Karnawału w dwudziestym czwartym.

Crozier pokręcił głową.

– Wtedy tkwiliśmy w lodzie dopiero od dwóch miesięcy – odparł cicho. – A zarówno Hoppner, jak i Parry byli maniakami dyscypliny. Choć obaj lubili się zabawić i uwielbiali teatr, Edward Parry nieraz powtarzał: „maskarada bez rozpasania” i „zabawa z umiarem”! My podczas tej wyprawy nie utrzymywaliśmy należytej dyscypliny, James.

Fitzjames w końcu przestał się głupio uśmiechać.

– Komandorze Crozier – przemówił sztywno. – Czy oskarża mnie pan o zaniedbanie dyscypliny na moim statku?

– Nie, nie – odrzekł Crozier, nie wiedząc, czy rzeczywiście oskarża o to młodszego komandora, czy jeszcze nie. – Chcę tylko powiedzieć, że my spędzamy w lodzie już trzeci rok, a nie trzeci miesiąc, jak Parry i Hoppner. Choroby i osłabione morale zawsze prowadzą do rozluźnienia dyscypliny.

– Więc może tym bardziej powinniśmy pozwolić ludziom na tę odrobinę rozrywki? – spytał Fitzjames wciąż nieco oschłym tonem. Jego blade policzki zaróżowiły się nieco, gdy usłyszał z ust przełożonego słowa zawoalowanej krytyki.

Crozier westchnął. Zrozumiał, że już za późno, by zapobiec tej cholernej maskaradzie. Ludzie zabrali się do pracy, a z największym zapałem pracowali ci, którzy pierwsi wznieciliby bunt, gdyby sprowokowały ich do tego okoliczności. Crozier wiedział, że należy dopilnować, by takie okoliczności nigdy nie zaistniały, nie miał jednak pojęcia, czy planowana zabawa będzie temu sprzyjać, czy wręcz przeciwnie.

– W porządku – powiedział w końcu. – Ale ludzie muszą pamiętać, że nie wolno im zmarnować ani drobiny zapasów węgla, oleju i eteru.

– Obiecują, że będą używać tylko pochodni – odparł Fitzjames.

– Nie mogą też liczyć na dodatkowe porcje rumu ani jedzenia w dniu zabawy – dodał Crozier. – Dziś przeszliśmy na mocno ograniczone porcje. Nie zmienimy tego po pięciu dniach tylko ze względu na maskaradę, której żaden z nas do końca nie pochwala.

Fitzjames skinął głową.

– Porucznik Le Vesconte, porucznik Fairholme i jeszcze kilku dobrych strzelców wybierze się w tym tygodniu na polowanie, ale wszyscy dobrze wiedzą, że jeśli wrócą z pustymi rękami, dostaną tylko zwykłe, a właściwie zredukowane porcje.

– Wracają z pustymi rękami od trzech miesięcy, więc nie wróżę im powodzenia – mruknął Crozier. Łagodniejszym już tonem dodał:

– W porządku, James, wracam do siebie. – Dowódca Terroru ruszył do wyjścia, zatrzymał się jednak jeszcze w drzwiach kajuty Fitzjamesa.

– A tak przy okazji, dlaczego oni właściwie farbują żagle na te wszystkie kolory?

Fitzjames uśmiechnął się z roztargnieniem.

– Nie mam pojęcia, Francisie.

***

Świt w piątek 31 grudnia 1847 roku był zimny, lecz bezwietrzny – choć oczywiście w rzeczywistości nie było żadnego świtu. Marynarze z porannej wachty Terroru pod komendą pana Irvinga zanotowali temperaturę minus siedemdziesiąt trzy stopnie. Siła wiatru była zerowa. W nocy nadeszły chmury, które zakryły niebo po sam horyzont. Było bardzo ciemno.

Większość marynarzy chciała iść na karnawał już po śniadaniu – po zmniejszeniu racji śniadanie składało się tylko z jednego suchara z dżemem oraz miarki kaszy jęczmiennej z odrobiną cukru, trwało więc krócej niż do tej pory – komandor Crozier żądał jednak, by wszystkie codzienne prace na statku zostały wykonane i dał wolne większości marynarzy dopiero po kolacji. Zgodził się natomiast, by ci z nich, którzy nie mieli tego dnia wachty ani żadnej konkretnej pracy do wykonania – takiej jak szorowanie dolnego pokładu, zbijanie lodu z relingu, odśnieżanie pokładu, prace remontowe na statku i przy kopcach na trasie do Erebusa – zajęli się przygotowaniami do maskarady, więc już po śniadaniu około dziesięciu marynarzy opuściło statek w eskorcie dwóch żołnierzy uzbrojonych w muszkiety.

Już w południe, po wydaniu porcji grogu, dało się zauważyć wśród marynarzy podniecenie wywołane perspektywą nadchodzącej zabawy. Crozier zwolnił kolejnych sześciu ludzi, którzy skończyli pracę, i odesłał ich na Erebusa wraz z porucznikiem Hodgsonem.

Przechadzając się po południu po rufie Terroru, Crozier widział już jasny blask pochodni wypływający zza największej góry lodowej rozdzielającej oba okręty. Nadal nie było wiatru, a niebo zakrywały chmury.

Podczas kolacji marynarze, którzy zostali na Terrorze, byli równie podekscytowani jak dzieci w wigilijny wieczór. Zjedli posiłek w rekordowym czasie, choć i tak przy zredukowanych racjach i to w piątek, który nie był „dniem mącznym” – pan Diggle nie piekł więc sucharów – przysługiwał im tylko biedny Jaś, trochę warzyw z puszek Goldnera i piwa na dwa palce, a Crozier nie miał serca trzymać ich na statku do czasu, gdy skończą jeść oficerowie. Poza tym oficerowie także chcieli jak najszybciej rozpocząć zabawę. Nawet mechanik, James Thompson, który rzadko interesował się czymkolwiek poza maszyną w ładowni i który schudł tak, że wyglądał jak szkielet, wyszedł na dolny pokład i ubrał się do wyjścia.

O siódmej wieczorem komandor Crozier był już gotowy do wyjścia i udzielał ostatnich instrukcji ośmiu marynarzom, którzy mieli zostać na okręcie – wachtę tego wieczora pełnił pierwszy oficer Hornby, po północy zmieniał go jednak Irving, który miał wrócić na Terror z trzema marynarzami, by Hornby i jego wachta mogli wziąć jeszcze udział w zabawie – żeby chwilę później zejść na zamarznięte morze i ruszyć żwawym marszem w stronę Erebusa. Jego śladem ciągnął sznur trzydziestu kilku marynarzy. Po chwili Crozier znalazł się obok porucznika Irvinga, lodomistrza Blanky’ego i kilku podoficerów.

Blanky podpierał się kulą, podczas ucieczki przed potworem stracił bowiem piętę prawej stopy i nie nauczył się jeszcze do końca chodzić na drewnianej protezie, wydawało się jednak, że stary lodomistrz jest w świetnym nastroju.

– Dobry wieczór, komandorze – przywitał Croziera. – Proszę nie zwalniać tempa ze względu na mnie. Moi towarzysze, Wilson, Kenley i Billy Gibson, mi pomogą.

– Wydaje mi się, że idzie pan równie szybko jak ja, panie Blanky – odparł Crozier. Kiedy mijali pochodnie zatknięte w kopcach, komandor zauważył, że nadal nie ma wiatru; płomienie strzelały prosto w górę. Ścieżka była dobrze wydeptana, lodowe szczeliny zasypane i wyrównane. Olbrzymia góra lodowa, od której dzieliło ich jeszcze pół mili, podświetlona dziesiątkami pochodni płonących po drugiej stronie, przypominała teraz jakąś fantasmagoryczną lśniącą wieżę oblężniczą. Crozier przypomniał sobie, jak w czasach dzieciństwa wybierał się na irlandzkie ludowe zabawy. Atmosfera tego wieczora, choć znacznie zimniejszego niż letnie wieczory w Irlandii, przypominała mu tamte pełne ekscytacji imprezy. Crozier obejrzał się do tyłu, by sprawdzić, czy szeregowiec Hammond, szeregowiec Dały i sierżant Tozer, uzbrojeni w muszkiety gotowe do strzału, zamykają pochód marynarzy.

– To dziwne, że ludzie aż tak bardzo się podniecają tą zabawą, prawda komandorze? – spytał Blanky.

W odpowiedzi Crozier mógł tylko mruknąć coś niezrozumiałego. Tego popołudnia wypił ostatnią butelkę whisky ze swoich zapasów. Z przerażeniem myślał o nadchodzących dniach i wieczorach.

Blanky i jego towarzysze szli tak szybko, że Crozier puścił ich przodem. Dotknął ramienia Irvinga, a szczupły oficer zwolnił kroku, opuszczając towarzystwo porucznika Little’a, lekarzy Peddiego i McDonalda, cieśli Honeya i innych.

– John – przemówił Crozier, kiedy znaleźli się pomiędzy oficerami a tylną strażą kolumny. – Jakieś wieści o lady Ciszy?

– Nie, komandorze. Sprawdzałem schowek niecałą godzinę temu, ale ona już wyszła przez ten swój tunel.

78
{"b":"102265","o":1}