W ostatnim pokoju w ogóle nie było światła.
Opuszczając fioletową komnatę, Crozier skręcił ostro w prawo i znalazł się w objęciach całkowitej czerni.
Nie, uświadomił sobie szybko, nieprawda. Za pofarbowanymi na czarno ścianami również płonęły pochodnie, tyle że tu do wnętrza przenikał jednak nikły, przytłumiony blask. Crozier musiał się zatrzymać, by jego oczy przywykły do ciemności, a kiedy już się to stało, cofnął się raptownie o krok.
Lód pod jego stopami zniknął. Poczuł się nagle tak, jakby chodził po czarnej wodzie arktycznego morza.
Komandor niemal od razu zrozumiał, jaki wybieg zastosowali tutaj marynarze. Wzięli sadzę z kotłowni i magazynów z węglem i rozsypali ją na lodzie – żeglarze używali tej sztuczki, kiedy chcieli, by lód topił się szybciej w słabym wiosennym słońcu, ale teraz oczywiście taki efekt nie mógł zaistnieć – nie było słońca, a temperatura spadała nawet do minus stu stopni. Tutaj jednak czarny jak noc pył sprawiał, że w mroku ostatniego, przerażającego pokoju lód stawał się praktycznie niewidzialny.
Gdy oczy Croziera przywykły do mroku, przekonał się, że w długiej komnacie znajduje tylko jeden mebel; gdy go jednak ujrzał, omal nie zazgrzytał zębami ze złości.
Po drugiej stronie komnaty stał wysoki hebanowy zegar sir Johna Franklina, zwrócony tyłem do góry lodowej, która wyznaczała ostatnią ścianę pokoju i zarazem całego labiryntu. Crozier słyszał teraz wyraźnie donośne tykanie.
Gdy komandor podniósł wzrok nieco wyżej, przez moment odniósł wrażenie, że z góry lodowej usiłuje się wydostać jakieś zwierzę, ponieważ z lodowej ściany wyrastała okryta białym futrem, wyszczerzona w krwiożerczym grymasie głowa potwora.
Nie, ponownie poprawił się w myślach Crozier, nie potwora. Marynarze zdołali jakoś przymocować do lodu łeb i szyję wielkiego niedźwiedzia polarnego. Paszcza stworzenia była szeroko otwarta, w jego czarnych oczach odbijał się nikły blask pochodni przenikający przez czarne ściany komnaty. Futro i kły zwierzęcia były najjaśniejszymi przedmiotami w całym tym ponurym pomieszczeniu. Jego język lśnił szokującą czerwienią. Hebanowy zegar tykał miarowo niczym serce zamknięte w niewidocznym tułowiu niedźwiedzia.
Ogarnięty furią, której źródła nie potrafił sam zdefiniować, Crozier wyszedł z hebanowej komnaty, zatrzymał się w białym pokoju i ryknął wściekle, przyzywając do siebie oficera – jakiegokolwiek oficera.
Natychmiast przydreptał do niego satyr z długą twarzą z papier-mache i wielkim sterczącym stożkiem przymocowanym do czerwonego pasa.
– Tak, komandorze?
– Zdejmijcie tę idiotyczną maskę!
– Tak jest, komandorze – odrzekł satyr i zsunął maskę, odsłaniając twarz Thomasa R. Farra z Terroru, człowieka odpowiadającego za maszt główny. Stojąca obok niego Chinka z wielkimi piersiami także zdjęła maskę, spod której ukazało się grube oblicze Johna Diggle’a, kucharza. Obok Diggle’a stał olbrzymi szczur; po chwili spod szarego pyska gryzonia wychynęło oblicze porucznika Jamesa Fairholme’a z Erebusa.
– Co to wszystko ma znaczyć, do diabła? – ryknął Crozier. Bajkowe postaci i zwierzęta skuliły się odruchowo, zaskoczone gniewną reakcją komandora.
– Co właściwie ma pan na myśli, komandorze? – spytał porucznik Fairholme.
– To! – ryknął ponownie Crozier, podnosząc ręce i wskazując na białe ściany, na takielunek, pochodnie… wszystko.
– Nic szczególnego, komandorze – odparł pan Farr. – To po prostu… karnawał.
Do tej pory Crozier zawsze uważał Farra za rozsądnego, odpowiedzialnego człowieka i świetnego dowódcę głównego masztu.
– Panie Farr, czy pomagał pan w taklowaniu? – spytał ostro. – Tak jest.
– Poruczniku Fairholme, wiedział pan o tej… głowie… wyeksponowanej w tak dziwaczny sposób w ostatniej komnacie?
– Tak, komandorze – odrzekł Fairholme. Pociągła, ogorzała twarz oficera emanowała spokojem, jakby gniew dowódcy nie robił na nim żadnego wrażenia. – Sam go zastrzeliłem. Wczoraj wieczorem. Właściwie były to dwa niedźwiedzie. Niedźwiedzica i duży, prawie już dorosły młody. Zamierzamy upiec ich mięso dziś o północy, wyprawić swego rodzaju ucztę, komandorze.
Crozier przez chwilę wpatrywał się w swych podwładnych w milczeniu. Czuł, jak wali mu serce, czuł gniew, który – zmieszany z whisky wypitą wcześniej i świadomością, że od tej pory nie będzie już mógł się nią znieczulać – często popychał go na lądzie do gwałtownych czynów.
Tutaj musiał zachować ostrożność.
– Panie Diggle – zwrócił się do grubej Chinki z wielkimi piersiami.
– Wie pan, że wszyscy pochorowaliśmy się po zjedzeniu wątroby białego niedźwiedzia?
Mięsiste policzki Diggle’a zatrzęsły się w jednym rytmie z wypchanymi poduszkami piersiami.
– Tak jest, komandorze. W wątrobie niedźwiedzia polarnego jest jakieś paskudztwo, którego nie udało nam się wysmażyć. Podczas dzisiejszej uczty nie podam wątroby, zapewniam pana. Tylko świeże mięso – setki funtów świeżego mięsa, smażone, pieczone i opalane na sto różnych sposobów.
– Ludzie ogromnie się cieszą, że napotkaliśmy te dwa niedźwiedzie i że udało nam sieje zastrzelić, uważają to za dobry znak, komandorze
– dodał Fairholme. – Nie mogą się już doczekać dzisiejszej uczty.
– Dlaczego nikt mi nie powiedział o tych niedźwiedziach? – spytał ostro Crozier.
Fairholme, Farr i Diggle spojrzeli po sobie. Stojące obok kolorowe ptaki, zwierzęta i wróżki także spojrzały na siebie.
– Zastrzeliliśmy je wczoraj wieczorem, komandorze – przemówił wreszcie Fairholme. – Dziś przez cały dzień marynarze przechodzili tylko z Terroruna Erebus, a nie wysłaliśmy żadnego posłańca w drugą stronę. Przepraszam, że pana o tym nie poinformowałem, komandorze.
Crozier wiedział, że wina leży w tym wypadku po stronie Fitzjamesa. Wiedzieli to także wszyscy ludzie stojący wokół niego.
– No dobrze. – Westchnął wreszcie. – Bawcie się dalej. – Kiedy jednak ludzie zaczęli z powrotem nakładać maski, dodał: – Ale jeśli cokolwiek stanie się zegarowi sir Johna, gorzko pożałujecie.
– Tak jest, komandorze – odparli przebierańcy.
Rzuciwszy ostatnie, niemal trwożliwe spojrzenie w stronę czarnej komnaty – niewiele rzeczy w pięćdziesięcioletnim, wypełnionym melancholią życiu Francisa Croziera zrobiło na nim równie przygnębiające wrażenie – przeszedł z białej komnaty do pomarańczowej, potem z pomarańczowej do zielonej, później z zielonej do purpurowej, z purpurowej do błękitnej i z błękitnej wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń.
Dopiero opuściwszy kolorowy labirynt, Crozier poczuł, że może swobodnie oddychać.
Przebierańcy trzymali się z dala od gniewnego komandora, kiedy ten zmierzał w stronę ciemnej, okutanej w grubą warstwę ubrań postaci stojącej na pokładzie Erebusa.
Komandor Fitzjames stał samotnie przy relingu i palił fajkę.
– Dobry wieczór, komandorze Crozier.
– Dobry wieczór, komandorze Fitzjames. Byłeś w środku tego… – Nie mogąc znaleźć właściwych słów, Crozier wskazał na kolorową, płócienną budowlę i płonące wokół niej ognie.
– Owszem. – Fitzjames pokiwał głową. – Nasi ludzie wykazali się niezwykłą pomysłowością.
Crozier nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć.
– Powstaje tylko pytanie – kontynuował Fitzjames – czy długie godziny przygotowań i wysiłek, jaki w nie włożyli, przysłuży się wyprawie, czy… diabłu.
Crozier próbował spojrzeć w oczy młodego komandora ukryte pod brzegiem czapki. Nie wiedział, czy Fitzjames mówi poważnie, czy sobie z niego żartuje.
– Ostrzegałem ich – mruczał gniewnie Crozier – że nie mogą wykorzystać podczas tego cholernego karnawału ani pinta oleju i ani flinta węgla, a spójrz tylko na te ognie!
– Marynarze zapewniają mnie, że używają tylko oleju i węgla, który zaoszczędzili, nie ogrzewając Erebusa przez ostatnich kilka tygodni
– odrzekł spokojnie Fitzjames.
– Kto wpadł na pomysł tego… labiryntu? – spytał Crozier. – Tych kolorowych komnat? Hebanowego pokoju?