Na pierwszy rzut oka kotłownia wydawała się pusta, po chwili jednak Irving dostrzegł ciało leżące na koi przy grodzi po prawej burcie. Nie paliła się tu żadna lampka, a w bladym czerwonym blasku wydobywającym się zza zamkniętych drzwiczek jednego z czterech kotłów ciało spoczywające na koi wydawało się martwe. Otwarte, nieruchome oczy mężczyzny wpatrywały się tępo w sufit. Wejście Irvinga nie sprowokowało go do żadnej reakcji.
– Co pana tu sprowadza, poruczniku? – spytał James Thompson. Mechanik nadal nie odwrócił głowy ani nawet nie mrugnął. Kilka tygodni wcześniej przestał się golić, a jego szczupłą, bladą twarz pokrywał nierówny zarost. Miał głęboko zapadnięte oczy. Jego zmierzwione włosy posklejane były potem i sadzą. Przy niemal całkowicie wygaszonym ogniu w kotłowni było zimno, lecz Thompson miał na sobie tylko spodnie z szelkami i podkoszulek.
– Szukam Ciszy – powiedział Irving. Mężczyzna na koi nadal wpatrywał się w sufit.
– Lady Ciszy – wyjaśnił młody oficer.
– Eskimoskiej wiedźmy – dopowiedział mechanik.
Irving odchrząknął. W powietrzu unosiło się tyle pyłu węglowego, że trudno było oddychać.
– Widział pan ją, panie Thompson? A może słyszał pan coś niezwykłego?
Thompson, który nadal nie obrócił głowy ani nie mrugnął, roześmiał się cicho w odpowiedzi. Był to dziwny, niepokojący dźwięk – przypominał grzechot drobnych kamieni zamkniętych w słoju – który zakończył się głuchym kaszlem.
– Proszę posłuchać – powiedział mechanik.
Irving przekrzywił głowę. Słyszał te same dźwięki, które towarzyszyły mu od miesięcy, choć tutaj, w ładowni, wydawały się głośniejsze; jęki lodu napierającego na statek, jeszcze głośniejsze jęki żelaznych zbiorników i wzmocnień z przodu i z tyłu kotłowni, odległe wycie wiatru, huk spadającego lodu i śniegu, który wprawiał w drżenie poszycie statku, odgłosy drapania i nieustanne posykiwania, piski i sapanie dochodzące z kotła i okalających go rur.
– Na tym statku jest ktoś jeszcze… albo coś jeszcze. Słyszę jego oddech – przemówił po chwili Thompson. – Słyszy pan to?
Irving wytężył słuch, nie dosłyszał jednak niczego; mógł tylko stwierdzić, że to kocioł wydaje z siebie dźwięki przypominające ciężki oddech wielkiego zmęczonego zwierzęcia.
– Gdzie są Smith i Johnson? – spytał oficer, wymieniając nazwiska dwóch palaczy, którzy mieli tu pracować z Thompsonem przez całą dobę.
Mechanik wzruszył ramionami.
– Teraz wsypujemy tak mało węgla, że potrzebuję ich tylko na kilka godzin w ciągu dnia. Większość czasu spędzam, przeciskając się między tymi rurami i zaworami, poruczniku. Łatam. Zaklejam. Wymieniam. Staram się, żeby to… coś… działało jak należy, żeby pompowało ciepłą wodę przez dolny pokład tych kilka godzin dziennie. Za dwa, góra trzy miesiące i tak nie będzie to miało znaczenia. Już teraz nie mamy dość węgla, żeby uruchomić silniki. Niedługo zabraknie nam nawet węgla do ogrzewania.
Irving słyszał o tych prognozach w mesie oficerskiej, jednak nie interesował się nimi specjalnie. Trzy miesiące wydawały mu się teraz całą wiecznością. W tej chwili musiał upewnić się, że Ciszy nie ma na pokładzie, i zameldować o tym komandorowi. Potem musiał spróbować odszukać ją gdzie indziej. Następnie musi przeżyć kolejne trzy miesiące. Brakiem węgla będzie się martwił później.
– Słyszał pan te plotki, poruczniku? – spytał mechanik, nadal nie wykonując najmniejszego choćby ruchu.
– Nie, panie Thompson, jakie plotki?
– Że to… coś z lodu, ta zjawa, ten diabeł… wchodzi na statek, kiedy tylko zechce, i przechadza się nocą po ładowni – odparł Thompson.
– Nie. – Irving pokręcił głową. – Nie słyszałem o tym.
– Jeśli zostanie pan tu sam na dłużej, przynajmniej na kilka wacht, wszystko pan usłyszy i zobaczy – powiedział mechanik.
– Dobranoc, panie Thompson.
Irving podniósł lampkę i wrócił do zejściówki, kierując się w stronę dziobu.
Na tym pokładzie zostało mu już niewiele miejsc do sprawdzenia, nie zamierzał więc przebywać tu dłużej, niż było to naprawdę konieczne. Kajuta Zmarłych była zamknięta; porucznik nie poprosił wcześniej komandora o klucz, a upewniwszy się, że zamek jest nietknięty, przeszedł dalej. Nie chciał widzieć, co wydaje odgłosy mlaskania i skrobania dochodzące go zza grubych dębowych drzwi.
Wielkie żelazne zbiorniki na wodę ustawione wzdłuż burty statku z pewnością nie nadawały się na kryjówkę, Irving przeszedł więc do ładowni z opałem. Worki z węglem, które niegdyś wypełniały te pomieszczenia od podłogi do sufitu, zajmowały teraz tylko niewielką przestrzeń pod ścianami, ułożone jeden obok drugiego niczym zapora z worków z piaskiem. Nie wyobrażał sobie, by lady Cisza ukryła się w jednej z tych mrocznych, śmierdzących nor – podłoga pokryta była warstwą ścieków, wszędzie roiło się też od szczurów – musiał jednak sprawdzić.
Przeszukawszy wszystkie schowki i magazynki na śródokręciu, porucznik Irving przeszedł do skrzynek i beczek z zapasami złożonych w skrajniku dziobowym, dokładnie pod wielkim piecem pana Diggle’a umocowanym dwa pokłady wyżej. Różnego rodzaju pojemniki i worki zawieszone pod grubymi belkami upodabniały to miejsce do labiryntu i zmuszały porucznika, by szedł zgięty niemal wpół, choć i tak było tu znacznie mniej skrzynek, beczek, stert i worków niż przed trzydziestoma miesiącami.
Ale więcej szczurów. Znacznie więcej.
Sprawdzając wszystkie duże skrzynki i beczki, upewniając się, że są zamknięte lub puste, Irving wyszedł właśnie zza wąskich schodów prowadzących na najniższy pokład, gdy do jego uszu dotarło przytłumione sapanie i postękiwanie, a tuż za kręgiem światła rzucanego przez lampę poruszyło się coś białego. Było duże i z pewnością nie było kobietą.
Irving nie miał broni. Przez moment zastanawiał się, czy powinien rzucić lampę i uciec. Oczywiście nie zrobił tego. Uczynił krok do przodu i przemawiając z mocą i stanowczością, o jaką nawet siebie nie podejrzewał, rzucił:
– Kto tam? Nazwisko!
Potem ich zobaczył. Magnus Manson, największy i najgłupszy uczestnik ekspedycji, wkładał właśnie spodnie, zmagając się nerwowo z guzikami. Kilka stóp dalej stał Cornelius Hickey, mający ledwie pięć stóp wzrostu mat uszczelniacz o paciorkowatych oczach i lisiej twarzy. Hickey naciągał szelki na ramiona.
Irvingowi opadła szczęka. Dopiero po kilku sekundach pojął, czego był świadkiem – pederaści. Oczywiście słyszał o takich praktykach, żartował z nich ze swymi matami, widział niegdyś, jak chłostano chorążego z Excellenta, który przyznał się do takich czynów, nigdy jednak nie sądził, że trafi na okręt, gdzie… że będzie służył z ludźmi, którzy…
Manson zrobił krok w jego stronę. Był tak wielki, że gdy chodził pod pokładem, musiał się zawsze garbić, co z przyzwyczajenia robił potem także na otwartym powietrzu. Teraz zbliżał się do niego powoli niczym kat do swej ofiary.
– Magnus – syknął Hickey. – Nie.
Irving otworzył usta jeszcze szerzej. Czyżby ci… pederaści… mu grozili? Karą zalecaną w Królewskiej Marynarce Wojennej za pederastie była śmierć przez powieszenie, a dwieście batów, które wymierzano, przeganiając winowajcę wokół floty – dosłownie od statku do statku w porcie – uważano za wyraz wielkiej pobłażliwości.
– Jak śmiesz? – przemówił wreszcie Irving, choć sam nie wiedział, czyjego słowa odnoszą się do zachowania Mansona, czy też do aktu, którego przed chwilą się dopuścił.
– Poruczniku – odezwał się Hickey, wyrzucając z siebie sylaby z akcentem typowym dla marynarzy z Liverpoolu – pan pozwoli, że wszystko wyjaśnię. Pan Diggle przysłał nas tutaj po mąkę. Jakiś cholerny szczur wbiegł Mansonowi pod nogawkę, więc chłopak próbował go wyrzucić. Te szczury to prawdziwe utrapienie.
Irving wiedział, że w tej chwili pan Diggle nie piecze jeszcze sucharów i że na wyższym pokładzie jest jeszcze mnóstwo mąki. Hickey nawet nie starał się wymyślić jakiegoś wiarygodnego kłamstwa. Jego paciorkowate, chytre oczy przywodziły Irvingowi na myśl szczury biegające wokół nich w ciemności.