Jakiś czas później – nie jest nawet pewien, czy to ten sam dzień, czy też Cisza wielokrotnie wychodziła i wracała, kiedy on spał – Cisza budzi go delikatnie. We wnętrzu namiotu wciąż płonie kilka lampek na foczy olej. W zagłębieniu wydrążonym w lodowej podłodze, które służy Ciszy za spiżarkę, leży zapas świeżego foczego mięsa. Crozier widzi, że Eskimoska zdjęła kurtkę i ubrana jest tylko w krótkie spodnie z futra odwróconego włosem do wewnątrz. Zewnętrzna warstwa zwierzęcej skóry jest jaśniejsza niż brązowa karnacja Ciszy. Piersi dziewczyny kołyszą się lekko, kiedy klęka przed Crozierem.
Nagle między jej palcami znów pojawia się sznurek. Tym razem układa się najpierw we wzór przypominający jakieś zwierzę, później zaś znów ukazuje spiczastą kopułę.
Crozier kręci głową. Nie rozumie.
Cisza wrzuca sznurek do miski, bierze do ręki ostry, zakrzywiony nóż z kościaną rękojeścią i zaczyna kroić płat świeżego mięsa.
***
– Muszę odnaleźć moich ludzi – szepcze Crozier. – Musisz pomóc mi znaleźć moich ludzi.
Cisza przygląda mu się tylko.
Komandor nie wie, ile dni upłynęło, odkąd po raz pierwszy odzyskał świadomość. Wciąż dużo śpi. Kiedy jest przytomny, zajmuje się głównie jedzeniem zupy i foczego mięsa oraz tłuszczu – Cisza co prawda nie przeżuwa już jego jedzenia, nadal jednak karmi go jak dziecko – poddaje się też zabiegom Eskimoski, która zmienia mu opatrunki i czyści go. Crozier czuje się zażenowany i zawstydzony faktem, że musi załatwiać swe podstawowe potrzeby do puszki ustawionej w zagłębieniu w lodzie i że to właśnie ta dziewczyna musi wynosić ją na zewnątrz i opróżniać. Wcale nie pociesza go fakt, że zawartość puszki błyskawicznie zamarza i że jej zapach jest praktycznie niewyczuwalny w namiocie, który śmierdzi rybami, foczym mięsem i ich własnym potem.
– Musisz pomóc mi wrócić do moich ludzi – chrypi ponownie. Czuje, że wciąż są blisko połyni, przy której napadł na nich Hickey – nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego.
Musi ostrzec innych.
Niepokoi go fakt, że za każdym razem, gdy się budzi, przez ściany namiotu sączy się to samo blade światło. Być może z jakiegoś dziwnego powodu, który mógłby wyjaśnić tylko doktor Goodsir, budzi się tylko w nocy. Przypuszczalnie Cisza dodaje mu do zupy z foczej krwi jakiś środek, który usypia go w ciągu dnia. Zapewne chce w ten sposób powstrzymać go od ucieczki.
– Proszę – szepcze. Może tylko łudzić się nadzieją, że pomimo swej ułomności dzikuska nauczyła się choć trochę angielskiego podczas pobytu na HMS Terror. Goodsir stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że choć lady Cisza nie ma języka, normalnie słyszy, Crozier widział zresztą kiedyś, jak poderwała się, wystraszona jakimś nagłym hałasem na statku.
Cisza wciąż tylko patrzy na niego.
Głupia dzikuska, myśli Crozier. Prędzej go piekło pochłonie, niż jeszcze raz poprosi tę pogankę o pomoc. Będzie jadł i zbierał siły, aż pewnego dnia odepchnie ją na bok i sam pójdzie do obozu.
Cisza mruga i odwraca się, by usmażyć kawałek foczego mięsa nad piecykiem opalanym foczym tłuszczem.
Crozier budzi się kolejnego dnia – a raczej kolejnej nocy, gdyż jak zwykle na zewnątrz jest ciemno – i widzi przed sobą Ciszę, która znów układa między dłońmi różne wzory ze sznurka.
Pierwszy ponownie ukazuje zarys spiczastej kopuły. Palce dziewczyny poruszają się z niezwykłą zręcznością. Crozier znów widzi dwa pionowe kształty, tym razem jednak mają one dwie nogi lub płetwy, a nie cztery. Cisza rozkłada szerzej ręce, a zawieszone między nimi kształty poruszają się – idą od lewej do prawej dłoni, przebierając pękatymi nogami. Zmienia ułożenie palców i sznurka, a pośrodku ruchomego obrazu znów pojawia się kopuła. Crozier uświadamia sobie, że tym razem ma ona nieco inny kształt, łagodniejszy, podobny do tego, jaki przyjmuje sznur zawieszony luźno między dwoma punktami.
Kręci głową.
– Nie rozumiem – chrypi. – Ta zabawa nie ma dla mnie sensu. Cisza spogląda na niego, rzuca sznurek na bok i zaczyna wyciągać go spomiędzy futer.
Crozier wciąż nie ma siły, by się opierać, nie stara się jednak również pomagać młodej Eskimosce. Cisza sadza go prosto i wkłada na jego tułów lekką koszulkę ze skóry karibu, a potem grubą futrzaną kurtkę. Crozier nie może uwierzyć, że ubrania są takie lekkie – warstwy bawełny i wełny, które nosił na zewnątrz przez ostatnie trzy lata, ważyły ponad trzydzieści funtów, nim jeszcze nasiąknęły potem, a to eskimoskie okrycie ważyło na pewno nie więcej niż osiem funtów. Czuje, że obie warstwy leżą luźno na jego tułowiu, lecz jednocześnie szczelnie opinają szyję i nadgarstki – miejsca, gdzie ciepło mogłoby uciekać na zewnątrz.
Zawstydzony Crozier próbuje pomóc w naciąganiu lekkich spodni ze skóry karibu – większej wersji krótkich spodni, które Cisza nosi w namiocie – a potem wysokich pończoch, również ze skóry karibu, jednak jego niezdarne palce nie mogą sobie z tym poradzić. Cisza odpycha jego ręce i kończy go ubierać z bezosobową sprawnością znaną tylko matkom i pielęgniarkom.
Crozier przygląda się, jak Cisza wkłada na jego stopy nakładki splecione z trawy, które mają zapewne chronić go przed zimnem. Crozier nie próbuje nawet wyobrazić sobie, ile czasu zajęło Ciszy – lub jakiejś innej kobiecie – splecenie trawy w tak wysokie, obcisłe skarpety. Futrzane buty, które wkłada mu potem Cisza, zachodzą na pończochy i spodnie. Crozier zauważa, że podeszwy butów wykonane są z wyjątkowo grubej i twardej skóry.
Jakiś czas wcześniej, gdy odzyskiwał już powoli pełną świadomość, nie mógł się nadziwić obfitości ubrań, kurtek, futer, skór, naczyń, lamp olejowych wykonanych z czegoś, co przypominało steatyt, noży i innych narzędzi, szybko jednak zrozumiał oczywistą prawdę: to lady Cisza zabrała rzeczy ośmiu Eskimosów zabitych przez poruczników Hodgsona i Farra. Pozostałe materiały – puszki Goldnera, łyżki, dodatkowe noże, kawałki drewna i kości słoniowej, a nawet klepki z beczek, które tworzyły teraz szkielet namiotu – pochodziły zapewne z Terroru lub Obozu Terror.
Kiedy jest już ubrany, Crozier opada na łokieć i dyszy ciężko.
– Zabierasz mnie teraz do moich ludzi? – pyta.
Cisza naciąga rękawice na jego dłonie, wkłada mu kaptur na głowę, po czym chwyta za niedźwiedzią skórę, na której leży jego ciało, i wyciąga go na zewnątrz.
Lodowate powietrze uderza w płuca Croziera i przyprawia go o atak kaszlu, po chwili jednak Irlandczyk uświadamia sobie, że poza tym jest mu zdumiewająco ciepło, niemal gorąco. Ciepło jego ciała opływa skórę, zamknięte pod nieprzenikliwym ubraniem. Cisza krząta się koło niego przez chwilę – podciąga go w górę i sadza na stercie zwiniętych futer. Crozier domyśla się, że Eskimoska nie chce, by leżał na lodzie, nawet na futrze, kiedy bowiem siedzi, powietrze uwięzione pod tym dziwnym eskimoskim ubraniem krąży swobodniej wokół jego ciała i skuteczniej je ogrzewa.
Jakby na potwierdzenie tej teorii Cisza zwija niedźwiedzie futro i kładzie je na stercie sąsiadującej z tą, na której siedzi Crozier. Irlandczyk nie może się nadziwić, że zimno ani wilgoć wciąż nie docierają do jego stóp okrytych skarpetami z trawy i futrzanymi butami – przez minione trzy lata jego stopy zawsze były zmarznięte i wilgotne.
Kiedy Cisza zaczyna składać namiot kilkoma energicznymi, pewnymi ruchami, Crozier rozgląda się dookoła.
Jest noc. Dlaczego wyciągnęła mnie tutaj w nocy? Coś się stało? Namiot, w którym spędzili ostatnie dni, stoi, jak już wcześniej się domyślił, na lodzie, między serakami, górami lodowymi i wałami, w których odbija się blask nielicznych gwiazd migocących między chmurami. Crozier dostrzega ciemną połynię odległą nie więcej niż trzydzieści stóp od miejsca, w którym znajdował się ich namiot, a jego serca zaczyna nagle bić szybciej. Nie odeszliśmy od miejsca, w którym Hickey mnie postrzelił. Jesteśmy nie dalej niż dwie mile od obozu ratunkowego. Wiem, jak tam dojść.