Potem uświadamia sobie, że ta połynia jest znacznie mniejsza od połyni, do której doprowadził ich Robert Golding – ma zaledwie osiem stóp długości i cztery szerokości. Pobliskie góry lodowe również nie wyglądają tak, jak powinny. Są znacznie wyższe i znacznie liczniejsze niż te w pobliżu zasadzki Hickeya. Wyższe są też wały lodowe.
Crozier spogląda na niebo i prześwitujące między chmurami gwiazdy. Gdyby chmury rozstąpiły się na chwilę i gdyby miał sekstans i tabele, mógłby ustalić ich pozycję.
Gdyby… gdyby… mógłby.
Jedyny znajomy fragment nieboskłonu, który udaje mu się dojrzeć, wygląda raczej jak zimowa konstelacja, a nie gwiazdozbiór obecny w tej części nieba w drugiej połowie sierpnia. Wie, że został postrzelony w nocy 17 sierpnia – zdążył już dokonać codziennego wpisu w dzienniku pokładowym, nim do obozu przybiegł Robert Golding – i nie wyobraża sobie nawet, by od tego czasu upłynęło więcej niż kilka dni.
Spogląda z coraz większym przestrachem na horyzont, szukając tam bladej poświaty świadczącej o niedawnym zachodzie słońca lub zbliżającym się wschodzie. Widzi tylko lodową pustynię, ciemność i kilka migoczących gwiazd.
Jezu Chryste… gdzie jest słońce?
Nie jest mu zimno, trzęsie się jednak tak gwałtownie, że musi przytrzymać się sterty futer, by nie spaść na lód. Lady Cisza robi coś bardzo dziwnego.
Złożyła już namiot kilkoma sprawnymi ruchami – nawet w nikłym świetle gwiazd Crozier widzi, że zewnętrzna warstwa poszycia wykonana jest z foczych skór – a teraz klęczy na płachcie foczej skóry i przecina ją na pół.
Potem ciągnie obie połówki skóry do połyni i pomagając sobie zakrzywionym patykiem, zanurza je w wodzie. Powróciwszy do miejsca, gdzie przed chwilą stał namiot, wyciąga z wyciętego w lodzie otworu zamarznięte ryby i układa je w równym rządku, jedną za drugą, wzdłuż boku każdej z zamarzających w szybkim tempie połówek foczej skóry.
Crozier nie ma pojęcia, co wyczynia eskimoska wiedźma. Wygląda to tak, jakby odprawiała jakiś pogański rytuał. Croziera martwi jednak co innego; Cisza pocięła skórzane poszycie namiotu. Nawet jeśli odbuduje szkielet i okryje go skórami, rozszczelnione poszycie nie zatrzyma już zimna i wiatru.
Tymczasem Cisza zwija ciasno obie połówki skóry wokół ułożonych w rządku ryb, naciągając je co jakiś czas, by rulony były jeszcze ciaśniejsze. Crozier zauważa z rozbawieniem, że z jednego i drugiego zwoju wystaje połowa ryby, i że Cisza wygina owe połówki lekko do góry.
Dwie minut później podnosi oba rulony – każdy z nich, zamarznięty na kamień, przypomina teraz długą na siedem stóp dębową deskę zakończoną wygiętą rybią głową – i układa je, jeden obok drugiego, na lodzie.
Następnie układa na lodzie mały kawałek skóry, klęka na nim i kawałkami ścięgien i rzemyków przywiązuje do rulonów rogi karibu i klepki z beczek, łącząc je w ten sposób w jedną całość.
– Matko Boska… – szepcze Crozier. Zamarznięte ryby owinięte foczą skórą to płozy. Rogi i klepki to łączące je poprzeczki. – Budujesz sanie – chrypi.
Jego oddech zawisa przed nim w postaci obłoczku lodowych kryształków, zamieniając rozbawienie w paniczny strach. W połowie sierpnia nigdy nie było tak zimno, nawet w środku nocy.
Crozier przypuszcza, że zbudowanie niezwykłych sań zajęło lady Ciszy nie więcej niż godzinę, teraz jednak siedzi na stercie futer przez kolejne półtorej godziny, może więcej – bez zegarka trudno ocenić mu upływ czasu, tym bardziej że co chwila zapada w lekki sen – podczas gdy Eskimoska pracuje nad płozami.
Najpierw wyjmuje z płóciennej torby, którą zabrała zapewne z Terroru, coś, co wygląda jak mieszanka błota i mchu. Potem przynosi w puszce Goldnera wodę z połyni, lepi z błota i mchu kulki wielkości pięści, a następnie kładzie je na płozach, rozgniata i rozsmarowuje gołymi dłońmi. Crozier nie ma pojęcia, dlaczego nie odmraża sobie przy tym rąk, nawet jeśli od czasu do czasu chowa je pod kurtkę i rozgrzewa na własnym ciele.
Cisza wygładza zamarznięte błoto nożem, wyrównuje starannie niczym rzeźbiarz swe dzieło. Potem znów przynosi z połyni wodę i polewa nią warstwę błota, tworząc lodową powłokę. Wreszcie nabiera wody do ust, spryskuje nią kawałek niedźwiedziego futra i pociera wilgotnym skrawkiem zamarznięte błoto na całej długości każdej z płóz, aż warstwa lodu staje się idealnie gładka. W świetle gwiazd wydaje się, że powierzchnia odwróconych płóz – które dwie godziny wcześniej były tylko stertą ryb i kawałkiem foczej skóry – pokryta jest szkłem.
Cisza stawia sanie na gotowych już płozach, sprawdza jeszcze raz wszystkie węzły łączące poprzeczki z drewna i kości i mocuje z tyłu sań dwa dodatkowe kabłąki z długich, zakrzywionych kawałków rogów karibu.
Potem kładzie na poprzeczkach kilka warstw foczych skór i niedźwiedzich futer, podchodzi do Croziera, podnosi go i prowadzi do sań. Crozier odtrąca jej rękę i próbuje iść sam.
Nie pamięta, kiedy i jak upadł w śnieg, odzyskuje jednak świadomość, gdy Cisza układa go na saniach, prostuje mu nogi i opiera go plecami o stertę skór ułożonych pod tylnym kabłąkiem, a na końcu okrywa kilkoma warstwami grubych futer.
Crozier widzi teraz, że Eskimoska przywiązała do przedniej części sań kilka pasów skóry i połączyła ich końce ze sobą, tworząc uprząż oplatającą ją w pasie. Irlandczyk przypomina sobie jej zabawy ze sznurkiem i domyśla się wreszcie, co chciała mu powiedzieć – złożony namiot (spiczasty owal), ich dwoje wędrujących przez lód (dwie maszerujące postaci, choć tej nocy Crozier z pewnością nigdzie by nie doszedł o własnych siłach) do innego owalu. (Namiot w kształcie kopuły? Lodowy domek?).
Kiedy wszystko jest już spakowane – dodatkowe futra, płócienne torby, owinięte w skóry naczynia i lampy leżą na Crozierze i wokół niego – Cisza wsuwa się w uprząż i zaczyna ciągnąć sanie po lodzie.
Płozy ślizgają się gładko po twardej powierzchni, znacznie ciszej i łatwiej niż wielkie sanie z Terroru i Erebusa. Crozier uświadamia sobie ze zdumieniem, że wciąż jest mu ciepło; choć przez ponad dwie godziny siedział nieruchomo na lodzie, w ogóle nie zmarzł, było mu jedynie trochę zimno w czubek nosa.
Niebo zakrywa gęsta warstwa chmur. Nad horyzontem zalegają ciemności, nie zanosi się na to, by wkrótce na niebo miało wypłynąć słońce. Francis nie ma pojęcia, dokąd zabiera go eskimoska kobieta
– z powrotem na Wyspę Króla Williama? Na południe, na Półwysep Adelajdy? W stronę ujścia Rzeki Backa?
– Moi ludzie – powtarza zachrypniętym głosem. Próbuje przemówić głośniej, przekrzyczeć szum wiatru i jęki otaczającego ich lodu.
– Muszę wrócić do moich ludzi. Szukają mnie. Panienko… proszę pani… lady Ciszo, proszę. Na miłość boską, zabierz mnie z powrotem do obozu ratunkowego.
Cisza się nie odwraca. Widzi tylko tył jej kaptura i otaczającą ją kryzę z białego niedźwiedziego futra. Nie ma pojęcia, jak Cisza odnajduje drogę w ciemnościach i jak taka drobna dziewczyna może bez trudu ciągnąć sanie z nim i bagażem.
Suną przez ciemność ku ciągnącej się przed nimi lodowej gęstwinie.