Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Crozier chciał żyć. Po prostu. Zamierzał przetrwać ten trudny okres wbrew wszelkim przeciwnościom i bogom, którzy odmawiali mu prawa do życia. Ten ogień w jego piersiach płonął już w tych pełnych bólu i słabości dniach na początku stycznia, kiedy bliski śmierci zdołał jednak przetrwać ataki głodu alkoholowego i uwolnić się od nałogu. Z każdym dniem płomień przybierał na sile.

Francis Crozier lepiej niż którykolwiek z obecnych w Wielkiej Kajucie ludzi rozumiał, jak nierealne są proponowane przez nich rozwiązania. Głupotą byłaby wyprawa na południe, przez lód, w stronę Rzeki Backa. Głupotą byłaby też wędrówka w stronę wyspy Somerset, przez tysiąc dwieście mil przybrzeżnego lodu. Głupotą była wiara w to, że lód tego lata stopnieje i pozwoli Terrorowi – obciążonemu podwójną załogą i niemal zupełnie pozbawionemu zapasów – wypłynąć z beznadziejnej pułapki, w którą wprowadził ich sir John.

Mimo to Francis Crozier pragnął żyć i nie zamierzał się poddawać. Płomień płonął w jego piersiach niczym mocna irlandzka whisky.

– Czy to oznacza, że w ogóle nie bierzemy już pod uwagę drogi morskiej? Przed chwilą usłyszeliśmy, że Terror może pływać – odezwał się Robert Sinclair.

Odpowiedział mu James Reid, lodomistrz Erebusa.

– Musielibyśmy przepłynąć prawie trzysta mil na północ, przez nienazwaną jeszcze cieśninę, którą odkrył sir John, potem przez cieśniny Barrowa i Lancastera, a potem jeszcze na południe, przez Zatokę Baffina, i to wszystko przed nadejściem zimy, nim znów dopadnie nas lód. Kiedy płynęliśmy na południe, mieliśmy do dyspozycji silnik parowy i żelazne osłony. Nawet gdyby lód stopniał do takiego stopnia jak dwa lata temu, mielibyśmy wielkie problemy z przebyciem takiego dystansu tylko na żaglach. I z osłabionym kadłubem.

– Lód może być znacznie mniejszy niż w tysiąc osiemset czterdziestym szóstym roku – odrzekł Sinclair.

– A z mojej dupy mogą wylecieć anioły – powiedział Thomas Blanky.

Ze względu na kalectwo lodomistrza żaden z oficerów obecnych przy stole nie próbował nawet go upominać. Kilku się uśmiechnęło.

– Istnieje jeszcze inne rozwiązanie… to znaczy, jeśli chodzi o drogę morską – odezwał się porucznik Edward Little.

Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w jego stronę. Kilku oficerów i podoficerów paliło fajki nabite tytoniem, który odkładali na taką okazję jak ta. Dym wypełniający kajutę sprawiał, że było w niej jeszcze ciemniej niż na początku zebrania.

– Podczas wyprawy do kopca sir Rossa w zeszłym roku porucznik Gore dostrzegł podobno jakiś ląd na południe od Ziemi Króla Williama – kontynuował Little. – Jeśli rzeczywiście tak było, musiał to być Półwysep Adelajdy, terytorium już nam znane, przy którym podobno często można znaleźć pas otwartej wody między lodem przybrzeżnym a pakiem. Gdyby lód popękał na tyle, byśmy mogli popłynąć na południe, zaledwie nieco ponad sto mil, a nie trzysta mil dzielące nas od Cieśniny Lancastera, moglibyśmy pożeglować wzdłuż zachodniego wybrzeża aż do Cieśniny Beringa.

– Przejście Północno-Zachodnie – skwitował porucznik John Irving. Jego słowa zabrzmiały jak jakieś ponure zaklęcie.

– Pozostaje pytanie, czy do lata będziemy mieli jeszcze dość zdrowych ludzi, by obsadzić statek załogą – przemówił cicho doktor Goodsir. – Do maja wszyscy możemy być już chorzy na szkorbut. A co będziemy jedli podczas tygodni lub miesięcy żeglugi na zachód?

– Możemy polować – odpowiedział sierżant Tozer. – Na zachodzie z pewnością będzie więcej zwierzyny. Woły piżmowe. Karibu. Morsy. Lisy polarne. Może zanim dopłyniemy do Alaski, będziemy jeść jak królowie.

Crozier spodziewał się, że Blanky dorzuci swoje: „A z mojej dupy może wylecą woły piżmowe”, ale lodomistrz milczał pogrążony w myślach.

Tozerowi odpowiedział jednak porucznik Little.

– Sierżancie, problem w tym, że nawet gdyby dzika zwierzyna powróciła jakimś cudem po dwóch latach nieobecności, żaden z marynarzy nie umiałby jej zastrzelić z muszkietu… oprócz pańskich podwładnych, oczywiście. Potrzebowalibyśmy do polowania znacznie więcej ludzi niż tych kilku żołnierzy, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Zdaje się też, że żaden z nas nie polował na stworzenia większe niż ptaki. Czy ze strzelby śrutowej można zastrzelić te zwierzęta, o których pan mówił?

– Jeśli podejdzie się dość blisko – odparł Tozer ponuro. Crozier przerwał tę jałową dyskusję:

– Doktor Goodsir poruszył tu bardzo ważny problem… Jeśli poczekamy do lata albo nawet tylko do czerwca, by przekonać się, czy lód pęka, będziemy już być może zbyt chorzy i głodni, by obsadzić statek kompletną załogą. Z pewnością zabraknie nam zapasów, żeby wyruszyć w podróż saniami. Musimy zakładać, że podróż do ujścia Rzeki Backa zajmie nam trzy do czterech miesięcy, jeśli więc chcemy porzucić okręty i wyruszyć w drogę w nadziei, że uda nam się dotrzeć do Wielkiego Jeziora Niewolniczego albo na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset jeszcze przed zimą, powinniśmy zrobić to przed czerwcem. Ale kiedy?

W kajucie znów zapadła pełna zakłopotania cisza.

– Myślę że nie później niż pierwszego maja – powiedział wreszcie porucznik Little.

– Moim zdaniem, jeszcze wcześniej – oparł doktor Goodsir. – Chyba że znajdziemy jakieś źródło świeżego mięsa, a choroba nie będzie się rozprzestrzeniała w takim tempie, jak teraz.

– Więc kiedy? – spytał komandor Fitzjames.

– Nie później niż w połowie kwietnia? – podsunął nieśmiało Goodsir. Ludzie spojrzeli po sobie. Do tego czasu zostały już niecałe dwa miesiące.

– Być może nawet wcześniej – dodał lekarz głosem, który wydał się Crozierowi stanowczy i niepewny zarazem. – Jeśli sytuacja nadal będzie się pogarszać.

– A może być jeszcze gorsza niż teraz? – spytał porucznik Hodgson.

Młody oficer chciał zapewne, by zabrzmiało to jak żart, który rozładuje nieco napiętą atmosferę, odpowiedziały mu jednak tylko groźne spojrzenia i złe miny.

Crozier nie chciał, by narada zakończyła się w takim nastroju. Oficerowie, podoficerowie i cywile zgromadzeni przy stole przeanalizowali swoją sytuację i przekonali się, że jest bardzo trudna, jeśli nie beznadziejna, o czym Crozier wiedział już od dawna, nie chciał jednak, by morale jeszcze się pogorszyło.

– Aha, jeszcze jedno – dodał Crozier swobodnym tonem. – Komandor Fitzjames postanowił odprawić w przyszłą niedzielę mszę na pokładzie Erebusa Wygłosi wtedy specjalne kazanie, którego bardzo chciałbym wysłuchać, choć wiem z pewnych źródeł, że nie będzie to czytanie z Księgi Lewiatana. Pomyślałem też, że skoro zgromadzą się wtedy załogi obu statków, to przy okazji wydamy wszystkim pełny obiad i pełne racje grogu.

Wszyscy rozpromienili się nagle i zaczęli rozmawiać między sobą z ożywieniem. Nikt nie spodziewał się, że przyniesie z tego zebrania jakieś dobre wieści.

Fitzjames uniósł lekko brew. Wiadomość o jego „specjalnym kazaniu” i mszy była dlań równie zaskakująca jak dla pozostałych, Crozier uznał jednak, że dobrze będzie, jeśli coraz chudszy komandor porucznik zajmie czymś myśli i znajdzie się choć przez chwilę w centrum uwagi. Fitzjames skinął lekko głową.

– No dobrze, panowie – przemówił Crozier, nieco już bardziej formalnym tonem. – Ta wymiana myśli i informacji była bardzo pomocna. Komandor Fitzjames i ja będziemy jeszcze o tym dyskutować, być może poprosimy o opinię kilku z was, i dopiero wówczas postanowimy, jak będą wyglądały nasze poczynania w najbliższej przyszłości. Na tym skończymy, bo chciałbym, żeby panowie z Erebusa wrócili do siebie jeszcze za dnia. Z Bogiem, panowie. Zobaczymy się w niedzielę.

Oficerowie i podoficerowie ruszyli do wyjścia. Ftizjames podszedł do Croziera, pochylił się i wyszeptał:

– Być może zechcę pożyczyć od ciebie tę Księgę Lewiatana, Francisie.

– To powiedziawszy, dołączył do swych towarzyszy z Erebusa, którzy stali przy schodach i wkładali zamarznięte wierzchnie okrycia.

Gdy oficerowie Terroru powrócili do swoich zajęć, komandor Crozier siedział przez chwilę w bezruchu, rozmyślając o sprawach, które przed chwilą były tematem dyskusji. Ogień życia płonął w jego piersiach mocniej niż kiedykolwiek.

101
{"b":"102265","o":1}