Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Kilku ludzi przy stole zachichotało. Optymistyczne raporty Little’a i Peglara rozładowały nieco napięcie. Świadomość, że chociaż jeden z okrętów nadal może pływać, podniosła wszystkich na duchu. Crozier miał wrażenie, że podniosła się temperatura w Wielkiej Kajucie – i być może tak było, bo wielu spośród zebranych znów zaczęło oddychać pełną piersią.

– Dziękuję panu, panie Peglar. – Crozier skinął głową. – Wygląda na to, że jeśli zechcemy stąd odpłynąć, będziemy musieli zrobić to na pokładzie Terroru, Wszyscy. Obie załogi.

Żaden z oficerów nie wspomniał głośno, choć wszyscy o tym pomyśleli, że dokładnie takie samo rozwiązanie Crozier proponował już półtora roku wcześniej.

– No właśnie, porozmawiajmy teraz przez chwilę o potworze z lodu – powiedział Crozier. – Wydaje się, że ostatnio nie pokazywał się w pobliżu żadnego ze statków.

– Od pierwszego stycznia nie musiałem opatrywać żadnych ran

– potwierdził doktor Goodsir. – Nikt też nie umarł ani nie zaginął od czasu karnawału.

– Marynarze pełniący wachtę meldowali jednak, że widzieli jakiś wielki kształt przesuwający się między serakami – wtrącił porucznik Le Vesconte. – Słyszeli też jakieś dziwne odgłosy w ciemnościach.

– Ludzie stojący na warcie zawsze słyszeli dziwne odgłosy w ciemnościach – odrzekł porucznik Little. – Poczynając od starożytnych Greków aż do dzisiaj.

– Może gdzieś sobie poszedł – zasugerował porucznik Irving.

– Przeniósł się. Na południe. Albo na północ. Wszyscy ucichli, zastanawiając się nad tą myślą.

– A może zjadł nas już dość wielu, by przekonać się, że nie jesteśmy smaczni – powiedział lodomistrz Blanky.

Niektórzy uśmiechnęli się, słysząc ten komentarz. Nikt inny nie ośmieliłby się żartować w ten sposób, ale pan Blanky przeszedł już tyle, że mógł korzystać ze szczególnych przywilejów.

– Moi żołnierze prowadzili poszukiwania zgodnie z rozkazem komandora Croziera i komandora Fitzjamesa – rzekł sierżant Tozer. – Zastrzeliliśmy kilka niedźwiedzi, ale żaden z nich nie wyglądał na to… stworzenie.

– Mam nadzieję, że pańscy ludzie strzelają już nieco lepiej niż w czasie nocy karnawałowej – powiedział Sinclair, odpowiedzialny za przedni maszt Erebusa.

Tozer odwrócił się w stronę Sinclaira i spojrzał nań spod przymrużonych powiek.

– Nie poruszajmy już tego tematu – uciął komandor Crozier. – Na razie musimy założyć, że potwór z lodu wciąż żyje i prędzej czy później wróci. Wychodząc ze statku, musimy zawsze mieć jakiś plan obrony przed tym stworzeniem. Mamy za mało żołnierzy, by eskortowali wszystkie grupy ciągnące sanie, być może powinniśmy więc uzbroić marynarzy. Każda grupa składałaby się z zaprzęgu i uzbrojonej eskorty, które co jakiś czas zamieniałyby się miejscami. Nawet jeśli tego lata lód znów nie stopnieje, łatwiej nam będzie podróżować w ciągu dnia polarnego.

– Proszę wybaczyć, że zapytam wprost, komandorze – odezwał się Goodsir – ale czy możemy czekać z decyzją opuszczenia statków aż do lata?

– No właśnie, doktorze Goodsir, możemy? – odpowiedział pytaniem Crozier.

– Nie sądzę. – Goodsir pokręcił głową. – Coraz więcej puszek jest zepsutych lub zatrutych, więcej, niż przypuszczaliśmy. Kończą nam się wszystkie inne zapasy. Ludzie nie dostają już dość pożywienia, by mieć siły do pracy na statku lub na lodzie. Wszyscy robią się coraz słabsi i chudsi. Jeśli dodamy do tego rosnącą liczbę zachorowań na szkorbut… Cóż, panowie, nie sądzę, by wielu z nas, czy to z Erebusa, czy z Tenoru – jeśli oczywiście oba statki przetrwają do tej pory – miało dość sił, by w ogóle wybrać się w jakąś podróż, jeśli poczekamy z tym do czerwca lub lipca.

W kajucie znów zapadła cisza. Po chwili Goodsir dodał:

– Może zdarzyć się też tak, że niektórzy znajdą w sobie dość sił, by ciągnąć sanie i łodzie, salwując się ucieczką ku bardziej cywilizowanym terenom, będą jednak musieli zostawić ogromną większość obu załóg na statkach.

– Ci najsilniejsi mogliby sprowadzić pomoc dla wszystkich – wtrącił porucznik Le Yesconte.

Tym razem przemówił lodomistrz Thomas Blanky.

– Każdy, kto wyruszy na południe, zaciągnie, dajmy na to, łodzie do ujścia Rzeki Backa, a potem przepłynie pod prąd kolejne osiemset pięćdziesiąt mil na południe i dotrze do Wielkiego Jeziora Niewolniczego, gdzie jest nasza placówka, dotrze tam najwcześniej późną jesienią lub zimą i sprowadzi ratunek nie wcześniej niż późnym latem tysiąc osiemset czterdziestego dziewiątego roku. Do tej pory wszyscy, którzy zostaną na statkach, umrą na szkorbut albo z głodu.

– Moglibyśmy załadować sanie i ruszyć ku Zatoce Baffina – powiedział Des Voeux. – Tam może trafimy na wielorybników. Albo nawet na ekipy ratunkowe szukające naszych statków.

– Tak. – Blanky skinął głową. – Istnieje taka możliwość. Musielibyśmy jednak przeciągnąć sanie przez setki mil lodu, wały lodowe i być może pasy otwartej wody. Albo iść wzdłuż wybrzeża, ale to byłoby ponad tysiąc dwieście mil. A potem musielibyśmy przejść cały półwysep Boothia, pokonać wszystkie góry i przeszkody, żeby dostać się do wschodniego wybrzeża, gdzie mogą być wielorybnicy. Moglibyśmy ciągnąć ze sobą łodzie, żeby przepływać w nich pasy otwartej wody, ale wtedy nasz ładunek byłby trzykrotnie cięższy. Jedno jest pewne: jeśli lód nie otwiera się tutaj, to nie otworzy się też na północnym wschodzie, przy Zatoce Baffina.

– Byłoby nam znacznie lżej, gdybyśmy zabrali tylko sanie z zapasami i namiotami – przemówił porucznik Hodgson z Terroru – Jedna szalupa musi ważyć co najmniej sześćest funtów.

– Raczej osiemset – sprostował komandor Crozier. – Bez żadnych zapasów.

– Dodajmy do tego ponad sześćset funtów sań, które mogą przewieźć taką łódź – przemówił ponownie Thomas Blanky – i okaże się, że każda grupa będzie ciągnąć około tysiąca czterystu, tysiąca pięciuset funtów, nie licząc jedzenia, namiotów, broni, ubrań i innych rzeczy, które musimy ze sobą zabrać. Nikt nie przeciągnął takiego ciężaru przez ponad tysiąc mil. A znaczna część tej trasy wiodłaby przez otwarty lód, z wałami, górami i tak dalej.

– Ale sanie z żaglem sunęłyby po lodzie łatwiej niż po ziemi, szczególnie w marcu lub kwietniu, kiedy lód nie zacznie się jeszcze topić i nie zrobi się lepki – odezwał się porucznik le Vesconte.

– Moim zdaniem powinniśmy zostawić łodzie i wyruszyć w stronę Zatoki Baffina tylko z saniami i potrzebnymi zapasami – ponownie zabrał głos Des Voeux. – Jeśli dotrzemy na wschodnie wybrzeże wyspy Somerset, zanim skończy się sezon wielorybniczy, na pewno trafimy na jakiś statek. Jestem też pewien, że będą tam już okręty ratownicze naszej marynarki.

– Jeśli zostawimy tu łodzie, zatrzyma nas pierwszy pas otwartej wody – odrzekł lodomistrz Blanky. – Umrzemy na lodzie.

– Dlaczego właściwie okręty ratownicze miałyby nas szukać po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia? – spytał porucznik Little. – Jeśli rzeczywiście będą nas szukać, popłyną raczej przez Cieśninę Lancastera, do wysp Devon, Beechey i Cornwallisa. Wiedzą, jakie rozkazy otrzymał sir John. Zapewne będą zakładać, że przepłynęliśmy przez cieśninę Lancaster, bo zazwyczaj latem ta cieśnina jest żeglowna. Żaden z nas na pewno nie dotrze aż tak daleko na północ.

– Być może w tym roku w Cieśninie Lancastera lód jest równie gruby jak tutaj – przemówił lodomistrz Reid. – Wtedy ekipy ratunkowe szukałyby nas raczej na południu, po wschodniej stronie wyspy Somerset i półwyspu Boothia.

– Może znajdą wiadomości, które zostawiliśmy w kopcach na Beechey, jeśli rzeczywiście tam dotrą – wtrącił sierżant Tozer. – I wyślą sanie albo statki tam, gdzie trzeba, na południe.

W kajucie zapadła nagle martwa cisza.

– Nie zostawiliśmy żadnych wiadomości na Beechey – oświadczył komandor Fitzjames. O tym wiedzieli wszyscy prócz sierżanta Tozera.

W pełnej zakłopotania ciszy, jaka znów zapadła w Wielkiej Kajucie po owych słowach, Francis Rawdon Moira Crozier poczuł nagle, że w jego piersiach płonie dziwny, gorący i czysty płomień. Było to uczucie podobne do pierwszego łyku whisky po długiej abstynencji, a zarazem zupełnie od niego różne.

100
{"b":"102265","o":1}