51
Ham Barker leżał w łóżku i próbował oglądać telewizję, ale nie mógł skupić się na żadnym programie. Wyłączył odbiornik, lecz nie mógł zasnąć. Intrygowała go ta sprawa i wkurzała zarazem. Wszyscy chodzą na paluszkach wokół Palmetto Gardens, zamiast, do cholery, coś z tym zrobić, myślał.
– Popaprani federalni – burknął do siebie. Gdyby to był problem wojska, już zostałby rozwiązany. Wygramolił się z łóżka, włożył spodenki i podkoszulek i wsunął klapki na bose stopy.
Kręcił się po domu, brał do ręki różne rzeczy, oglądał je i odkładał na miejsce. Wreszcie sięgnął po brezentowy worek i zaczął się pakować. Znalazł wodoszczelną latarkę i zakleił taśmą większą część szkiełka, zostawiając tylko otwór o średnicy mniej więcej centymetra. Wyciągnął z szafy czarny ocieplany nylonowy kombinezon, zwinął go w ciasny wałek i zapakował do worka razem z parą czarnych tenisówek. Otworzył skrzynkę z narzędziami i spod plastikowej tacy, zakrywającej dno, wyjął dwa przedmioty: standardowy nóż sił specjalnych, ostry jak brzytwa, i mały czarny pistolet kaliber 22 z tłumikiem. Dostał go przed misją w Wietnamie od polowego agenta CIA. Kiedy po wykonaniu zadania agent poprosił o zwrot broni, Ham kazał mu się odpieprzyć. Nie przypuszczał, że kiedyś będzie jej potrzebował, ale pistolet ogromnie przypadł mu do gustu. Był nawet gotów bić się o niego. Na szczęście agent pozwolił mu go zatrzymać. Ham zapakował do worka nóż i pistolet razem z zapasowym magazynkiem.
Zaniósł worek na przystań i wrzucił do łodzi. Potem z tylnej werandy przytargał elektryczny silnik do trolingu. Przypiął go do rufy i podłączył krokodylkami do akumulatora. Opasał się gumowym pasem nurka, zdjąwszy uprzednio ciężarki, wsiadł do łodzi, zapuścił silnik i ruszył na Indian River. Przyspieszył do piętnastu węzłów. Księżyc co chwilę chował się za chmurami, ale było dostatecznie jasno, by nie zabłądzić.
Po dwudziestu minutach znalazł się niespełna kilometr od wejścia do przystani Palmetto Gardens. Wyłączył silnik, wyciągnął go z wody i uruchomił niemal bezgłośny napęd elektryczny. Siedział na dnie, żeby być jak najmniej widocznym, i płynął z prędkością około dwóch węzłów. Wkrótce dotarł do bagien, które ciągnęły się na przestrzeni kilku akrów na północ od wejścia do przystani. Połać zbitej bagiennej trawy przerywał niewielki strumień. Ham skręcił w jego ujście i skierował się w stronę brzegu rzeki. Po kilku minutach dziób łodzi ugrzązł w błocie. Ham wyłączył silnik.
Przez kolejnych parę minut siedział na dnie łodzi i słuchał. Wkrótce oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności i zobaczył, że dzieli go niecałe dziesięć metrów od suchego gruntu. Zdjął klapki i wyszedł z łodzi. Poczuł pod stopami miękkie błoto. Wepchnął łódź w wysoką trawę, ściągnął koszulkę, wyjął z łodzi worek i ruszył powoli w kierunku lądu. Usiadł na ziemi, plecami do gęstych zarośli, i znów przez kilka minut nasłuchiwał. Dobiegł go tylko daleki warkot samochodu, który jednak szybko ucichł.
Podniósł garść liści i wytarł stopy z lepkiego błota. Ubrał się w kombinezon, założył trampki, wsunął nóż do pochwy, odbezpieczył pistolet i wetknął go za pas, a zapasowy magazynek schował w zapinanej kieszeni.
Szedł bezszelestnie wzdłuż gęstych krzaków ograniczających bagno, od czasu do czasu na sekundę zapalając latarkę, aż znalazł wolne od zarośli, długie na pięć metrów przejście. Pokonał je i znalazł się w sosnowym zagajniku. Te ćwoki nie ogrodziły osiedla od strony rzeki, pomyślał. Uznali, że krzaki wystarczą. Na skraju polany natknął się na wąską ścieżkę. Jeleni szlak, uznał. Nawet jeśli teren jest zaminowany albo, co bardziej prawdopodobne, uzbrojony w czujniki, jelenie chodzą tędy bez przeszkód. W takim razie on też przejdzie.
Wyłonił się spomiędzy drzew na tyłach wielkiego, oświetlonego domu, w którym, sądząc z odgłosów, odbywało się przyjęcie. Zajrzał przez okno. Piętnaście, może dwadzieścia osób stało lub leżało w dużym pokoju. Co najmniej połowa gości była naga. Ham z zainteresowaniem patrzył, jak poszczególne pary robią różne fascynujące rzeczy, dopingowane przez obserwatorów. Wreszcie oderwał się od tej zajmującej sceny i ruszył na północ, w kierunku ogrodzenia, o którym mówiła Holly.
Po dziesięciominutowym marszu znalazł się w jego cieniu. Idąc wzdłuż siatki na wschód, dotarł do bramy zamkniętej na kłódkę. Tutaj były nie dwa, ale trzy ciągi siatki, a na środkowym wisiał znak ostrzegający przed wysokim napięciem.
Ham zobaczył przewód prowadzący od środkowej siatki przez wewnętrzną do ziemi. Ruszył wzdłuż ogrodzenia i znalazł miejsce, gdzie przewód wychodził z ziemi. Biegł do niewielkiej drewnianej szopy. Drzwi nie były zamknięte. Ham zajrzał do środka i zapalił latarkę. Przewód był podłączony do zwykłego akumulatora samochodowego. Zapewne rezerwowe zasilanie systemu bezpieczeństwa, uznał Ham.
Wyszedł z szopy i przez parę minut szedł na południe. Poznał, że jest we właściwym miejscu, kiedy nad zaroślami zobaczył wielki talerz anteny satelitarnej. W centrum łączności było ciemno, wyjąwszy światło palące się w holu. Zobaczył mężczyznę siedzącego za biurkiem i czytającego jakieś czasopismo.
Okrążając budynek, dostrzegł wielki rozłożysty dąb. Wspiął się po pniu na konar, który sięgał dachu budynku, popełznął wzdłuż niego i znieruchomiał. Zobaczył na dachu dwa duże garby, w których rozpoznał klimatyzatory, i metalową skrzynię z otworami wentylacyjnymi, niewątpliwie służące innym celom. Podpełznął z powrotem do pnia i powoli zsunął się na ziemię.
Chciał teraz obejrzeć coś, co, jeśli dobrze pamiętał, znajdowało się nie dalej niż sto metrów od centrum łączności. Wypatrując zabezpieczeń, ruszył bezszelestnie na południowy zachód. Przeciął trawnik następnego wielkiego domu i pokonał jeszcze pięćdziesiąt metrów.
Rozejrzał się. Nie bardzo wiedział, z której strony jest to, czego szukał. Nagle zastygł w bezruchu. Wyczuł coś, co go zaniepokoiło. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że to dym z papierosa. Nie mógł się zorientować, skąd napływa, stał więc nieruchomo, z szeroko otwartymi oczami. Nie chciał zapalać latarki. Wreszcie zobaczył. Niespełna trzy metry od niego w ciemności zajarzył się papieros. Rozjaśnił się i oświetlił głowę.
Ham nie poruszył się. Mężczyzna, przyzwyczajony do ciemności, mógł dostrzec go w każdej chwili. Ham wyjął pistolet zza pasa i czekał. Minęła jedna minuta, druga. Wreszcie mężczyzna przydeptał niedopałek. Był w stroju kamuflującym.
Zrobił kilka kroków i zniknął. Ham zamrugał. Gdzie się podział? Jak najciszej podszedł do drzewa, o które opierał się mężczyzna, stanął za pniem i zlustrował teren leżący po drugiej stronie. Jakiś metr dalej, przy samej ziemi, zobaczył nikłe światło. Ruszył powoli w jego stronę, wypatrując mężczyzny. Zrozumiał, że patrzy na blask przesączający się przez siatkę maskującą. Powoli położył się na ziemi i przysunął twarz do siatki. Teraz wyraźnie widział oświetloną jamę, stopy mężczyzny i stalową skrzynię z amunicją. Przesunął się ostrożnie i zdołał zobaczyć więcej. Mężczyzna miał na głowie słuchawki połączone z małym magnetofonem kasetowym albo z radiem. Siedział na składanym stołku obok ciężkiej broni automatycznej; lufa wychodziła poza siatkę. Ham oszacował, że kaliber działa musi być większy niż pięćdziesiąt. Nic więcej nie zobaczę, pomyślał. Odsunął się od siatki, podniósł z ziemi i po chwili zniknął w pobliskim lesie.
Pół godziny później był z powrotem w wodzie i wypychał łódź z błota, a po następnych trzydziestu minutach siedział w domu, z ciekawą historią do opowiedzenia.