Crozier miał więc do dyspozycji pięciu żołnierzy piechoty morskiej – Daly’ego, Hammonda, Wilkesa, Hedgesa i trzydziestosiedmioletniego sierżanta Solomona Tozera, niewykształconego głupca, który teraz jednak dowodził całą dziewiątką żołnierzy czynnie uczestniczących w wyprawie sir Johna Franklina.
Po pierwszej godzinie pracy w uprzęży Crozier odniósł wrażenie, że sanie ślizgają się nieco łatwiej, lepiej też dopasował się do rytmu ciężkiego dyszenia, które w tych warunkach zastępowało zwykłe oddychanie.
Wymienił już w myślach chyba wszystkie kategorie podwładnych, których stracił do tej pory podczas tej wyprawy. Oprócz chłopców, oczywiście, tych młodych ochotników, którzy przyłączyli się do wyprawy w ostatniej chwili i zostali wpisani do rubryki „Chłopcy”, choć trzech spośród nich miało już wtedy osiemnaście lat, a czwarty, Robert Golding, nawet dziewiętnaście.
Trzech „chłopców” wciąż żyło, choć Crozier osobiście wyniósł nieprzytomnego George’a Chambersa z płonącego namiotu podczas karnawałowej nocy. Jedyną ofiarą śmiertelną spośród całej czwórki był Tom Evans, najmłodszy z nich wszystkich; potwór porwał go dosłownie sprzed nosa komandora Croziera, kiedy wyszli na lód w poszukiwaniu Williama Stronga.
George Chambers, choć odzyskał przytomność dwa dni po karnawale, nigdy już nie był taki sam. Wcześniej uchodził za bystrego i wesołego chłopaka, jednak po spotkaniu z potworem, które zakończyło się dlań wstrząśnieniem mózgu, inteligencją nie dorównywał już nawet Magnusowi Mansonowi. George nie był żywym trupem jak szeregowiec Heather – wykonywał proste polecenia i rozkazy – jednak od czasu owej straszliwej noworocznej nocy prawie w ogóle się nie odzywał.
David Leys, jeden z najbardziej doświadczonych uczestników wyprawy, był kolejnym człowiekiem, który przeżył dwa spotkania z potworem, lecz był równie bezużyteczny jak bezmózgi – dosłownie – szeregowiec Heather. Od pamiętnej nocy, kiedy to potwór spotkał Leysa i Johna Hadforda na pokładzie, a potem ścigał lodomistrza Blanky’ego w lodowym lesie, Leys ponownie popadł w stan całkowitego odrętwienia psychicznego, z którego już się nie wydobył. Przeniesiono go do Obozu Terror wraz z ciężko rannymi i chorymi, którzy nie byli w stanie chodzić o własnych siłach, jak steward Fitzjamesa, Hoar. Coraz więcej ludzi ranionych przez potwora, ciężko chorych lub pogrążonych w depresji zamieniało się w bezużyteczny ciężar; coraz więcej ust do wykarmienia i ciał do przeciągnięcia, a coraz mniej marynarzy zdolnych do wykonywania ciężkiej pracy.
Zmęczony i niewyspany – zajęty przygotowaniami do opuszczenia statku nie spał przez ostatnie dwie noce – Crozier spróbował policzyć zmarłych.
Wyszło mu dwudziestu zmarłych, nie licząc trzech żołnierzy i Evansa. Dwadzieścia cztery ofiary śmiertelne. Przerażająca liczba – Crozier nie przypominał sobie, by jakakolwiek inna wyprawa arktyczna w historii brytyjskiej marynarki wojennej poniosła równie duże straty.
Pozostawała jednak jeszcze jedna, znacznie ważniejsza liczba, na której skupiała się uwaga Francisa Rawdona Moiry Croziera: stu pięciu żywych ludzi pozostających pod jego opieką.
Stu pięciu ludzi, łącznie z nim, musiało porzucić swe statki i wyruszyć na lód.
Crozier pochylił głowę i naparł mocniej na uprząż. Podniósł się wiatr, który niósł ze sobą gęsty śnieg, ograniczający widoczność zaledwie do kilku stóp.
Czy dobrze wszystko policzył? Dwudziestu zmarłych, nie licząc żołnierzy i chłopca? Tak, porucznik Little z pewnością sprawdził rano listę i upewnił się, że nikogo nie brakuje, że wszyscy są albo w obozie, albo w drodze do obozu, albo na pokładzie HMS Terror… ale czy na pewno? Czy nie zapomniał o kimś? Czy nie omylił się w rachunku? Crozier był bardzo, bardzo zmęczony.
Francis Crozier mógł mieć chwilowe kłopoty z dodawaniem i odejmowaniem – nie spał przecież od dwóch, nie, nawet trzech nocy – ale nie zapomniał twarzy ani nazwiska żadnego ze swoich ludzi. I wiedział, że nie zapomni ich do końca życia.
***
– Komandorze!
Crozier ocknął się z transu, w który zapadł, ciągnąc sanie. W tej chwili nie umiałby powiedzieć, czy tkwi w uprzęży od godziny, czy od sześciu godzin. Świat wypełniony był oślepiającym blaskiem zimnego słońca, kryształkami lodu, które siekły go po twarzy, bólem całego ciała, jego ciężkim oddechem, ciężarem złożonym na saniach, oporem lodu i świeżego śniegu, a przede wszystkim dziwnie niebieskim niebem ze smugami białych chmur, które oplatały ich ze wszystkich stron, jakby maszerowali we wnętrzu ogromnej, biało-niebieskiej misy.
– Komandorze! – krzyczał porucznik Little.
Crozier uświadomił sobie nagle, że ludzie w jego zaprzęgu przystanęli. Wszystkie sanie stały nieruchomo na lodzie.
Na wprost ich kolumny, na południowym wschodzie, jakąś milę za następnym wałem lodowym, przez morze lodu płynął trójmasztowiec. Miał zwinięte żagle, ale i tak się poruszał, jakby niesiony silnym prądem. Sunął powoli i majestatycznie przez pas otwartej wody, który musiał otwierać się tuż za tym wałem.
Ratunek. Ocalenie.
Błękitny płomień w piersiach Croziera rozpalił się mocniej na kilka sekund.
Lodomistrz Thomas Blanky, który poruszał się na drewnianej protezie przygotowanej dlań przez cieślę Honeya, przystąpił do komandora i rzekł krótko:
– Miraż.
– Oczywiście – odparł komandor.
Niemal od razu rozpoznał charakterystyczne maszty i takielunek HMS Terror, nawet w drżącym, roziskrzonym świetie. Przez kilka sekund oszołomienia zastanawiał się nawet, czy nie zgubili drogi, nie skręcili na północny zachód i nie wrócili do okrętu, który zostawili za sobą kilka godzin wcześniej.
Nie. Przed nimi ciągnęły się stare ślady płóz, wyżłobione głęboko w lodzie przez niezliczone wyprawy kursujące między statkiem i Ziemią Króla Williama. Słońce wciąż wisiało na niebie przed nimi, nieco na prawo od kierunku ich marszu, na południu. Trzy maszty wystające zza wału lodowego rozbłysły jaśniej, na moment zniknęły, a potem ukazały się jeszcze wyraźniej niż po poprzednio, tyle że do góry nogami; uwięziony w lodzie kadłub dotykał nieba i zlewał się z białymi chmurami.
Crozier, Blanky i wielu innych uczestników wyprawy wielokrotnie już widziało podobne zjawisko – iluzoryczne obrazy na niebie. Pewnego słonecznego zimowego poranka przed wielu laty, gdy jego statek tkwił uwięziony w lodzie przy lądzie, który nazywali Antarktydą, Crozier widział, jak dymiący wulkan – noszący tę samą nazwę co statek – oderwał się od zamarzniętej powierzchni morza i poszybował na północ. Innym razem, podczas tej samej wyprawy, wiosną 1847 roku, Crozier wyszedł na pokład i ujrzał czarne kule unoszące się na południowym niebie. Kule przybrały kształt ósemek, podzieliły się na kolejne, mniejsze kule, a potem, w ciągu niecałego kwadransa, zniknęły bez śladu.
Dwaj marynarze przy trzecich saniach opadli na kolana, w warstwę świeżego śniegu. Jeden z nich szlochał głośno, a drugi wyrzucał z siebie wiązkę najwymyślniejszych przekleństw, jakie Crozier słyszał w swojej karierze – a słyszał już sporo.
– Do diabła! – ryknął komandor. – Widzieliście już wcześniej arktyczne miraże. Przestańcie się mazgaić i kląć albo sami będziecie ciągnąć te sanie, a ja na nich usiądę i będę was kopał po tyłkach. Wstawać, do jasnej cholery! Jesteście marynarzami, a nie panienkami z dobrego domu. Ruszać się, kurwa mać!
Dwaj marynarze podnieśli się i otrzepali niezdarnie z drobin śniegu i lodu. Crozier nie widział ich twarzy ukrytych pod grubą warstwą szalików i nie chciał ich widzieć.
Pochód ruszył ponownie przy akompaniamencie sapań i postękiwań, ale nie przekleństw. Wszyscy wiedzieli, że pokonanie ciągnącego się przed nimi wału będzie ich kosztowało mnóstwo wysiłku, mimo że poprzednie wyprawy wyciosały w nim już nieco wygodniejsze przejście. Musieli podnieść ciężkie sanie i przenieść je w górę stromego zbocza, między urwiskami wysokości sześćdziesięciu stóp, z których w każdej chwili mógł im spaść na głowy jakiś lodowy blok.