Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

– Rosiu, cieszę się, że cię widzę w tak dobrym humorze. Ty już jesteś gotowy do czynu? Gdzie masz śmigłowiec? I gadżecik na licytację?

– Śmigłowiec mam na lotnisku w Goleniowie, jutro od świtu w gotowości bojowej. A na licytację przywiozłem wam latarnię morską, po prostu cuś pięknego, z napisami od mojego pryncypała.

Mimo woli spojrzałyśmy na latarnię morską za naszymi plecami. Czy Roch chce ją zlicytować, na Boga?!

– Spokojnie, kochane. – Roch błysnął olśniewającym uśmiechem. – Ja mam nie taką dużą. Ale też sporą. No, taką, jaką się wiesza w główkach portu, czerwoną.

– Czerwoną to nie w główkach portu – wtrąciła Ewka.

– Nie czepiaj się szczegółów. Bardzo ładna jest i się świeci, jak nie powiem co. Słuchaj, Wiciu, ja mam jedno zasadnicze pytanie: czy my to nasze wejście robimy na żywo? Bo ja bym się tego trochę bał, chociaż, oczywiście, pilot może pokrążyć trochę nad plażą i usiąść precyzyjnie na wasze hasło.

– Nie, nie, coś ty, to by się nigdy nie udało! Za długo by trwało poza tym. Musimy was nagrać i jeszcze podmontować. Jakieś pół godziny przed anteną, a lepiej godzinę, bo potem tu będą konie z wozami, a jak konie usłyszą nad głowami taki łomot, to mogą dać dyla, razem z jeźdźcami. Tu będziecie lądować, na pirsie?

– No tak, tam, gdzie jest wymalowane kółko. Ono dla nas jest wymalowane. Już tu siadaliśmy i dobrze było. Pilot ma to w rączkach. I nóżkach. Pogoda zamówiona?

– Nie mów o pogodzie. Nie wolno poruszać tego tematu przed jutrzejszą północą! A w ogóle to oczywiste, że załatwiona. Kryśka załatwiła.

Z plaży dobiegły nas okrzyki:

– Hej, dziewczyny, chcecie się przejechać łódką?

– Ktoś tu zwariował? – zdziwił się uprzejmie Roch.

– No, chodźcie do nas, nie bójcie się! Wszyscy płyniemy!

Podeszliśmy do wołających, naszych kolegów z techniki. Okazało się, że jeden z rybaków, których łodzie robiły za scenografię, poszedł po rozum do głowy i zamiast ciągnąć łódkę traktorem po plaży, postanowił ją zwodować i opłynąć najbliższy pirs, ten najbardziej zachodni z trzech pirsów.

– Panie, a ona się z nami nie utopi? – Krysia była sceptyczna.

Rybak pokazał w uśmiechu trzy ostatnie reprezentacyjne zęby przednie.

– Spokojnie, pani. To porządna łódź! Tylko się spieszcie, bo nie będę godzinę czekał!

Zaczęliśmy ładować się na łódkę, która już do połowy zanurzona była w wodzie.

– Hej, nie płyńcie bez nas! Nie płyńcie bez nas!

Plażą cwałowali do nas Maciek i operatorzy, widać już po odprawie.

Zmieściło nas się tam chyba z jedenaście osób. Koledzy rybaka popchnęli żółty kadłub do wody. Rybak zapuścił motor, zaśmierdziało i łódka majestatycznie wyruszyła w swoją kilkusetmetrową drogę.

Bardzo chichotaliśmy i pokrzykiwaliśmy. Ale kiedy znaleźliśmy się przy końcu pirsu, w naszą niewymuszoną wesołość wkradła się nuta szacunku dla tych facetów, którzy taką maciupką łupinką udają się w takie duże morze…

Wyraz naszym uczuciom w sposób najstosowniejszy dał kolega Marcin, realizator dźwięku. Wyjął mianowicie z zanadrza dużą butelkę czystej wyborowej, zapewne przeznaczonej na późny wieczór, po czym wręczył ją zachwyconemu rybakowi.

– Zrefundujemy ci to – szepnął Maciek scenicznym szeptem czyli przekrzykując fale i ryczący silniczek. – Dobrze zrobiłeś!

Wysiedliśmy z łódki bogatsi o przyjaciela.

Właściwie nie miałam nic do roboty aż do wieczora, bo ostatecznie umówiliśmy się na naszą odprawę dopiero na ósmą, już po próbie światła i różnych próbach technicznych, przy których Maciek musiał być.

Poszłam do pensjonatu na trochę się położyć. Nie bardzo mi jednak wychodziło spanie, więc w końcu ubrałam się i poszłam do ludzi. Koło naszych wozów, ustawionych tuż przy wejściu na plażę, kręcił się mały tłumek. Centralną postacią był realizator dźwięku. Na mój widok koledzy zaczęli machać rękami.

– Chodź, Wika, posłuchaj, co Marcin opowiada! Gdańszczaki wpadły do morza!

– Nie wpadły, nie wpadły – prostował Marcin. – Same wjechały!

– Chcieli płynąć do Szwecji…

– Ludzie, kto wpadł do morza i w jakiej sprawie?

– Zaraz ci wszystko powiem. Nasi koledzy z gdańskiego wozu dźwiękowego…

– No, przecież ich znam! I co?

– Przyjechali takim zarębistym jeepem, widziałaś go? Stał koło hotelu. No więc spodobały im się nasze tutejsze panienki i postanowili je przewieźć ambitną bryką. Po wodzie. Wjechali do tej wody i coś ich gibnęło… Otwierają drzwiczki, a tam się woda leje do środka!

– Bo u was dno jakieś dziwne – wtrącił kolega z Gdańska. – U nas można jechać i jechać, a u was od razu się zapada! Ledwo wjechałem!

– Niepotrzebnie wziąłeś kurs na północ – domyśliłam się.

– Ty sobie wyobrażasz? – Marcin z trudem opanował śmiech.

– No więc jeden musiał wpaść w tę wodę, żeby sprowadzić pomoc. I sprowadził ten traktor, co na plaży kutry ciągał.

– A jak już nas wydostali, to się pojawił jakiś funkcjonariusz i chciał nas zaaresztować – pożalił się drugi kolega z Gdańska.

– Wiesz, kto to był? Roch! Nasz osobisty Roch! Był w mundurze, więc się go wystraszyli.

– O rany… I co wam zrobił?

– Nic nam nie zrobił, powiedzieliśmy, że jesteśmy z telewizji i on się tylko śmiał jak głupi.

– To nasz przyjaciel. Współpracuje z nami i ma uczuciowy stosunek do telewizorów. Jutro będzie tu lądował śmigłowcem.

– Hej, jakby kto chciał zobaczyć próbę świateł, to zaraz zaczynamy…

Wszyscy chcieli zobaczyć, co nasi artyści od świateł zrobią z plażą, więc poszliśmy gremialnie.

Szeroki pas piachu oświetlony był na razie tylko paroma lampami technologicznymi. Niewiele było widać, zarys wody, kilka konstrukcji, biegających ludzi, ażurową konstrukcję wielkiego serca, które jutro zapłonie. Wszystko takie trochę martwe.

Nagle zapaliły się pierwsze reflektory i oświetliły białym światłem morze. Pojawiły się wyraźne grzywacze, morze ożyło. Koledzy po kolei włączali następne światła. Staliśmy oczarowani, co chwila ktoś wydawał okrzyk zachwytu.

A plaża na naszych oczach nabierała blasku, jarząc się biało i kolorowo. Zrobiło się jasno jak w pogodny dzień, tylko że słońc było kilkadziesiąt i płonęły w różnych miejscach. Morze mieniło się wszystkimi kolorami tęczy.

– Szymon, jesteś największym artystą na świecie! – orzekłam i rzuciłam się na szyję koledze, który to wszystko wyczarował.

Kolega przyjmował karesy z pewnym zblazowaniem. Nie pierwszy raz wzbudzał zachwyty.

– Ty lepiej patrz – powiedział. – Jutro po pierwsze nie będziesz miała czasu, a po drugie będzie zupełnie inaczej.

Oczywiście, miał rację. Jutro tu będzie kilkanaście tysięcy widzów i nasze reflektory oświetlać będą nie błyszczący piach, lecz tłumy ludzi. Przeważnie w ciemnych ubraniach. Też będzie fajnie, ale inaczej. A ten dzisiejszy czar jest tylko dla nas.

Takie chwile sprawiają, że za nic na świecie nie wyrzekłabym się mojej pracy.

Staliśmy tak i gapili się na niesamowite widoki, aż w końcu koledzy odgwizdali próbę światła i zaczęli wygaszać lampy.

W gęstniejącej ciemności brnęliśmy po piachu do wyjścia. Zmęczyło mnie to trochę.

Przy wozach zebraliśmy resztę kolegów i udaliśmy się wspólnie na kolację. Nasi prezenterzy już wywąchali, że jedyny lokal czynny tu dzisiaj to miejscowy klub nocny.

– Ja będę tańczyła na rurze – oświadczyła Marta, nasza najpiękniejsza prezenterka, osoba nieco nieobliczalna. Pracując z Martą, zwłaszcza na żywca, zawsze można było liczyć na dreszczyk emocji. Umiała nas zaskoczyć. Dawała jednak gwarancję, że w razie gdyby coś się na planie zawaliło, ona sobie poradzi. Niewielu prezenterów ma taką zimną krew, jak nasza Martusia, blondynka o nadzwyczaj kruchym wyglądzie. Podobne cechy prezentuje Michał. Nie jest taki ładny jak Marta, za to jest od niej młodszy i jeszcze bardziej zwariowany. Przy takich szalonych imprezach Michałek to skarb.

Zastanawiałam się, jak sobie poradzi Elżbieta, która właściwie jutro debiutuje.

55
{"b":"100445","o":1}