Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Wciąż nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Uważam, że nazwisko, a szczególnie imię, to część człowieka. Bez imienia to po prostu Nikt.

Ponieważ nie było przy mnie Pawełka, który by zadbał o moje prowadzenie się, wypiłam dwie butelki piwa – prawie duszkiem, bo mi się strasznie pić chciało – i w połowie drugiej po prostu zapytałam Karolka:

– Ty, słuchaj, ona się jakoś nazywa?

– Taaaak – szepnął konfidencjonalnie Karolek. – Ona się nazywa Fryderyka Stanisława Zawratyńska.

– Matko Boska, po co jej takie dwa imiona długie? I jak wy do niej mówicie? Frydzia? Frycka? Czy Stasia?

– Frycka, czekaj, Frycka! Jej rodzice chyba byli melomanami…

– Czemu melomanami? Ach! Już rozumiem: Fryderyk Chopin i Stanisław Moniuszko! Więc nie tylko melomani, ale i patrioci. No, no. Pięknie. Zatem Frycka?

– Nie, Frida na nią mówimy. To znaczy ona chce, żeby tak do niej mówić, ale zawsze się komuś wypsnie Frydzia. I ona wtedy cierpi oraz zamiera w milczeniu. Nawet Jarek do niej kiedyś tak powiedział i do wieczora nie chciała z nim gadać.

– A w ogóle można z nią o czymś porozmawiać?

– Można, dlaczego nie. O giełdzie papierów wartościowych, kursie funta i dolara, cenach samochodów, lokatach i obligacjach… no, o różnych takich rzeczach. Wtedy się zapala i jest w temacie straszna kosa. Tato próbował z nią kiedyś na te tematy, bo trochę w tym siedział, ale zrezygnował. Poza tym jest, jaka jest. Sama widzisz.

Trudno mi było uwierzyć, że miągwa, czyli Frydzia, mogła się do czegokolwiek zapalić. Ciekawe, czy paliła się do Jarka. Jeżeli tak, to ogniem głęboko ukrytym.

No i dobrze. A co mnie to wszystko obchodzi? Przecież ja nie pretenduję do ręki panicza! Ja tylko mam z nim dziecko. To znaczy, będę miała. I muszę mu o tym powiedzieć, bo inaczej nie spojrzę Pawełkowi w oczy, nigdy, przenigdy. A tu na okazję do pogawędki sam na sam wcale się nie zanosi.

Uderzyła nas nagle w uszy cisza.

Niemieccy turyści uznali, że kiełbaski są fertig und gut i przestali katować narodowy repertuar.

– Karol, Marcin – szepnęłam dramatycznie – śpiewajcie szybko, bo oni zaraz zjedzą i zaczną znowu!

Kochani chłopcy tylko na to czekali.

– Żegnaj nam, dostojny, stary poooorcie – zaintonował Marcin bardzo gromko.

– Rzeko Mersey, żegnaj nam – dołączył się baryton Karolka.

„Pożegnanie Liverpoolu”. Ciekawe, czemu my to tak lubimy? Niewykluczone, że zaanektujemy kiedyś ten kawałek Anglii z powodów wokalno-sentymentalnych. Oczywiście wszyscy mieliśmy tę pieśń doskonale opanowaną i kiedy soliści dotarli do refrenu, wsparliśmy ich ile sił w płucach.

– A więc żeeegnaj mi, kochaaaana ma, za chwilę wypływamy w długi rejs…

Kiedy doszliśmy do drugiego refrenu, spotkała nas niespodzianka.

Z drugiej strony pomostu, od niemieckiego ogniska, dotarła do nas ta sama pieśń, w języku oryginału jednakowoż.

No więc Karol z Marcinem też przeszli na angielski. Refren brzmiał wspaniale.

Zakończyliśmy przebój wspólnie.

Po czym germański zapiewajło ryknął pełną piersią kolejny hicior polskich szantowisk:

– Rrrrrrolling down to old Maui!

Podjęliśmy wszyscy.

Niebawem jeden z naszych nowych niemieckich przyjaciół popędził do pokoju po koncertinę, czyli taką maciupką harmonię, no i zaczęła się integracja.

Koncert pieśni marynarskich (nauczyli nas tego przeboju o drei Matrosen…) połączony ze wspólnym piciem piwa skończył się około trzeciej nad ranem. Nie starczyło mi samozaparcia i nie zrezygnowałam z imprezy ani minuty wcześniej. Może powinnam, ze względu na kotusia, ale pomyślałam sobie: niech się przyzwyczaja. Też będzie kiedyś żeglował i niech się zawczasu uczy śpiewać.

Ale warunków do zawiadamiania Jarka znowu nie było.

Miągwa Fryderyka nie śpiewała. Trąbiła jednak piwo jak stara. Na moje oko po czwartej półlitrowej butelce powinna zacząć śpiewać. A ona nic. Natomiast się śmiała. Jakoś tak dziwnie, z tą chrypką. Jarcio zapewne uznaje taki śmiech za niezwykle seksowny.

W salonie spaliśmy solidarnie, ale niesymetrycznie. Stale ktoś się budził, gdzieś wyłaził… W tym ja, oczywiście. W sumie nie była to najlepiej przespana noc.

Na sobotę planowaliśmy spokojne śniadanie i przejście do Trzebieży, gdzie też czekało nas imprezowanie w towarzystwie przyjaciół żeglarzy kończących sezon. Udało nam się zebrać do kupy dopiero koło jedenastej, a śniadanie jedliśmy cichutko i w niedużych ilościach… Jakoś nikt nie śpiewał. Niemców też nie było widać; potem się okazało, że oni już od ósmej na nogach, pojechali zwiedzać Uznam i Świnoujście. Wspominaliśmy ich – acz niemrawo – bardzo mile. Kto by pomyślał, że trafimy na takich szantofilów…

Kiedy zaczęliśmy już na dobre zbierać się do odlotu i zakładać na siebie cieplejsze odzienie, Marcin odkrył w kieszeni kurtki dwa nowiutkie flety o nietypowym kształcie, zwężające się z jednej strony, czwórgraniaste i w dodatku czarne.

– Skąd ja to mam? Ej, słuchajcie, wiecie może, kto mi to dał?

– Pokaż – powiedział Karol i spróbował zagrać. – Ty, to brzmi jak regularna irlandzka świstawka… Kto to wczoraj miał?

– Ten chudy, jak mu było, Sztefek – przypomniałam sobie. – Grał na tym irlandzkie sztajery. A Frydka, przepraszam, Frida tańczyła. Chyba się zaprzyjaźniliście i on ci to podarował na pamiątkę.

– Mnie czy Marcinowi?

– Tobie, ale Marcin schował do kieszeni, bo miał duże kieszenie. Ciekawe, czy on teraz wie, gdzie te flety są…

– No i patrzcie, jakie sympatyczne Niemce. A myśmy się uprzedzili. To przez te ich straszne pieśni. Bawarsko-tyrolskie.

– Bardzo dobrze – powiedział Tata stanowczo. – A teraz proszę uprzejmie: wszyscy na dek, odjeżdżamy z tego raju, możecie po drodze ćwiczyć, wieczorem w Trzebieży się przyda.

Pozbieraliśmy swoje, nieliczne zresztą, manatki i udaliśmy się na pokład. Wiatr mieliśmy w sam raz. To nas ucieszyło, bo żadne z nas nie było w bojowym nastroju.

Drogę do Trzebieży uprzyjemniały nam nieustanne ćwiczenia dwóch zapalonych flecistów. Nie było to łatwe przeżycie, ale trzeba przyznać, że się chłopcy wyćwiczyli i mogliśmy oczekiwać, że dwa albo nawet trzy celtyckie tanuszki zagrają jak należy.

Miągwa trzymała się uparcie Jarka przez całą drogę. Nawet z nim specjalnie nie rozmawiała, nawet mu w oczka nie zaglądała. Po prostu była przy nim. On na pokładzie – ona też. On na dole – ona z nim. Do konwersacji pozostał mi Tata Królik, zresztą przeuroczy pan, za którym przepadałam – w normalnych warunkach. Ale teraz warunki były nienormalne i rozpierała mnie Wiadomość.

W Trzebieży natychmiast przygarnęły nas przyjazne ramiona żeglarskiego towarzystwa ze Śląska, które już tylko na nas czekało, żeby zacząć bankietowanie.

Tym razem miągwa padła na samym początku.

O radości! Teraz go złapię.

Nie złapałam. Odholował ją na łódkę i tam, niestety, przy niej pozostał.

Ze złości rzuciłam się na te irlandzkie tańce, które Karol z Marcinkiem wyćwiczyli perfekt – nie mogli się tylko zgodzić co do tego, czy to jig, czy reel, czy może hornpipe. Kazaliśmy im się postukać w czółka i grać, dopóki będą w stanie. Byli w stanie dosyć długo, więc bawiliśmy się świetnie przy tych trzech melodiach, jakie opanowali. Potem Ślązacy zapragnęli śpiewać, no i powtórzyła się historia z wczorajszego wieczora. Tyle że integrację polsko-niemiecką zastąpiliśmy integracją Śląska z Pomorzem. Przed pójściem spać ustaliliśmy solidarnie, że łączymy oba regiony w jeden duży, wcielając przy okazji Wielkopolskę i co tam jeszcze po drodze. Ziemię Lubuską?

A moja zasadnicza sprawa dalej leżała odłogiem.

W niedzielę pozostawało nam już tylko wrócić do Szczecina i zostawić łódkę w Tatowym hangarze na Dąbskim.

Ślicznie było. Słońce świeciło, jesiennie kolorowe brzegi Odry, żółte i pomarańczowe, odbijały się w wodzie… Sielanka. Wszyscy byliśmy trochę rozmarzeni. To już ostatnia taka przyjemność w tym roku. Bezapelacyjny koniec sezonu.

Każdemu z nas ten sezon coś przyniósł. Tacie Królikowi – odnowienie znajomości z rewelacyjną panią Eweliną. Karolkowi i Marcinowi – po jednym flecie. Jarkowi – miągwę. A mnie – kotusia.

13
{"b":"100445","o":1}